sobota, 26 października 2013

Część 2 Rozdział 3: Rozkaz

  Człowiek w potrzebie. To dało mi do myślenia. On oczekuje pomocy. Nie powinnam odmówić...
  Już sięgałam po długopis, kiedy nagle w drzwiach stanęły Victoria i Charlotte. Schowałam karteczkę pod siedzenie, ponieważ nauczyłam się nie ufać ludziom. Nikt na to nie zasługiwał. 
- Co robisz? - zainteresowała się Char.
- Pewnie myśli nad tym, jak poderwać Matta - uśmiechnęła się złośliwie Victoria. - I tak ci się, kochana, nie uda.
  Wywróciłam oczami.
- Nie zależy mi na Matcie, jeśli cię to obchodzi. Nic nie robię. Miałam się właśnie... uczyć.
  Lecz zamiast tego podeszłam do jeszcze nierozpakowanej torby, wyjęłam z niej szczotkę i zaczęłam wyczesywać nią powoli włosy. Dziewczyny usiadły się na łóżku Victorii i zajęły się tym samym.
- Kogo zostawiłaś? - zapytała nagle Char.
  Na każdym kroku mi o tym przypominano. Rozumiałam - ciekawość. Ale zawsze wiązało się to z powrotem do przeszłości.
  Wyprostowałam się i przestałam czesać włosy. Patrzyłam na swoje ręce, a twarz miałam przesłoniętą brązowymi lokami. 
- Nikogo - szepnęłam szczerze.
  One też przestały się ruszać. Spojrzały na mnie jak na kosmitkę. 
- Jak to?
- Przyjaciele nie żyją, a chłopak zostawił mnie dla innej. - Kolejna wylana przez niego łza.
  Otworzyły szeroko oczy.
- Co się stało?
- Wypadek samochodowy.
- Jak się nazywał ten idiota? - Co dziwnego, Victoria wyglądała, jakby mi współczuła. 
- On nie był idiotą...
  Naprawdę tak o nim nie myślałam. Pomimo tego co mi zrobił.
- Imię...? - naciskała Char.
  Wymówić czy nie? Nie.
- Nieważne. Idę się myć.
  Niepostrzeżenie chwyciłam karteczkę oraz długopis. Rzeczywiście się umyłam, zmywając z siebie kilka wspomnień. Dobrych nie było dużo. W głowie utkwiły mi te złe. Porwanie przez Steve'a, wędrówka z Seattle do Forks, śmierć Nicol i Embry'ego...
  NIE! Zamknij się, mózgu! Nie wolno ci o tym myśleć!
  Karteczka leżała na skraju umywalki. Długopis spadł na podłogę. Podniosłam go i powoli zakreśliłam słowo "Tak". I co teraz? Jak ten ktoś dowie się, jaką odpowiedź wybrałam? 
  Wróciłam do pokoju i nie patrząc na dziewczyny, które uważnie mi się przyglądały, Victoria jakby ze wstrętem, położyłam się na łóżku i odwróciłam do nich plecami. Liścik schowałam pod poduszkę. 
- Dobranoc - mruknęłam.
  Mimo niewielkiego zmęczenia, natychmiast zasnęłam.
                                                                         ***
  Kilka godzin później obudził mnie dziwny zapach. Tak słodki, że mnie mdliło i mój wzrok padł od razu na zbiorowisko perfum, stojących na toaletkach Victorii i Charlotte. Musiały ten pokój tak wypsikać? Niedobrze mi od tego...
  Zebrałam szybko ciuchy  z szafy, patrząc na zegarek i popędziłam do łazienki, byle jak najdalej od słodkiego. 
  Wróciłam do pomieszczenia i otworzyłam szeroko okno. Nieprzyjemny zapach ulatniał się, a w zamian napływało zimne powietrze, które obudziło moje współlokatorki.
- Weź zamknij te okno - opryskliwy ton Victorii z samego rana, nie był dla mnie wymarzonym początkiem dnia.
- Właśnie, bo zimno. - Również Char miło mnie powitała.
  Ach... Ten sarkazm, którym chętnie bym je potraktowała... Nie, nie teraz. Może później.
- Lecę się ubrać. - Victoria wybiegła z pokoju.
  Gdy wróciła, niosła coś w ręku i patrzyła się na to z niedowierzaniem.
- To do ciebie, Sophia.
  Wyciągnęła w moją stronę rękę i w ułamku sekundy rozpoznałam przedmiot. Była to taka sama karteczka, jaką znalazłam wczoraj, tyle że większa. Na samym wierzchu napisane zostało moje imię. 
  Nie zważając na zdziwione spojrzenia dziewczyn i stojącego za drzwiami Matta, dosłownie wybiegłam z powrotem do łazienki, zamykając się na klucz. Trzęsącymi rękoma rozłożyłam kartkę. Ten sam kolor, kształt i pismo. 
  Znał odpowiedź.
  Był u mnie w pokoju.
"Takiej odpowiedzi się spodziewałem, Sophia. Nie boisz się podejmować ryzyka". Ryzyka? "Tak, ryzyka. Już nie pamiętasz tych sytuacji? Pozwól, że ci przypomnę: Seattle, dwieście kilometrów, bliska śmierć... Mówi ci to coś? Zgodziłaś się mi pomóc, lecz co to za pomoc, jeżeli nie wiesz dla kogo? Oto twoje pierwsze zadanie: chodziłem do tej szkoły. W biurze Vincentego są jeszcze moje akta; nigdy ich nie wyrzuca. Szukaj pod nazwiskiem Inmortal." 
                                                                           ***
  Druga notatka od nieznajomego mnie załamała. Miałam się wkraść do biura gospodarza po to tylko, by poznać jego imię? Przesada.
  Nie przyszłam na żadną próbę zespołu, Victoria zaczęła mnie unikać, gorzej się czułam, nic nie jadłam i ogólnie zamulałam. Nie wykonałam polecenia tego ktosia. Ale powoli zaczął mnie do tego zmuszać. 
  W piątek, na ostatniej lekcji, angielskim, wywołano mnie do odpowiedzi. Chodziło o rozbiór logiczny zdania wielokrotnie złożonego. Długo to robiłam. Wiedziałam jak, ale nie miałam siły podnieść ręki. Byłam osłabiona. 
  Jak na każdej lekcji, siedziałam z Mattem. Wracając po kilkuminutowym zadaniu, zauważyłam dziwną kartkę w piórniku. Chłopak nie patrzył na mnie, dlatego od razu zaczęłam go podejrzewać. Dla pewności jednak, zapytałam:
- To twoja robota?
  Spojrzał na mnie tak niewinnie, że zrobiło mi się głupio, że go winiłam. Pokręcił przecząco głową, zerkając nieufnie na liścik. Zabrzmiał dzwonek. Wyszłam szybko z klasy, mając za nic nawoływania Matta. Karteczkę ścisnęłam w ręku. Popędziłam przez deszcz, prosto do internatu. Wiedziałam, że niedługo miała po mnie przyjechać mama, dlatego miałam dosłownie chwilkę na odczytanie wiadomości. Pokój już zajęły dziewczyny, więc zrobiłam w tył zwrot i wparowałam do łazienki.
"Sophia, zaczynam się niecierpliwić. Długo każesz mi czekać, a wiedz, że czekałem już bardzo długo. Mam jeszcze kilka tajemnic, którymi chcę się z tobą podzielić, ale musisz wiedzieć o mnie podstawowe rzeczy. Ja wiem o tobie wszystko... Masz czas do poniedziałku."
  Ten facet kompletnie zdurniał! Wie o mnie wszystko?! Gdyby tak było NAPRAWDĘ, okazałby trochę współczucia! Jak mogłabym się z nim porozumieć? Najważniejszym jednak pytaniem jest: skąd on tyle o mnie wie?
  Wychodziłam z toalety i od razu zobaczyłam Matta.
- Twoja mama na ciebie czeka - rzekł. 
- Och... Już?
  Zmięłam karteczkę w ręku i schowałam do kieszeni. Nie wzięłam nic, nie wliczając torby z książkami z pracą domową. 
  Rzeczywiście już na mnie czekała. I przyjechała oczywiście MOIM samochodem. Wysiadła i przytuliłyśmy się. Zaraz po tym załamała ręce i przyjrzała mi się krytycznie. 
- Sophia, dobrze się czujesz?
- Doskonale do jazdy samochodem. Ja prowadzę. 
  Zrobiła minę z serii: "Jednak źle się czujesz". 
- Nie, prowadzę ja. I bez dyskusji. 
  Usiadłam zdenerwowana na miejscu pasażera, znów nie mając siły na sprzeczkę.
  Po uroczystym powitaniu, poszłam się szybciej położyć. Wcześniej wzięłam z kuchni latarkę. Będzie mi potrzebna.
  Gdy rodzice i siostra poszli spać, zaczęłam działać. Wyślizgnęłam się z łóżka i podeszłam do szafy. Odsunęłam prowizoryczne drzwi, tak jak ostatnio i weszłam w mrok.
                                                                             ***
  Szłam. Zaraz po wejściu zorientowałam się, że latarka została pozbawiona baterii. Tak więc ciemność była przede mną, przy mnie i za mną. Nie bałam się. W dawnych czasach miałam o wiele więcej powodów do strachu. Teraz poznałam (mam przynajmniej taką nadzieję) wszystkie nieprawdopodobne stworzenia, wiedziałam o świecie więcej niż profesor z najlepszego uniwersytetu na świecie.
  Tunel prowadził mnie w dół. Nie stromo, łagodnie. Wyglądał, jakby został zbudowany z asfaltu, chociaż kleista maź na moich kapciach mówiła coś innego. Szłam po glinie. Chyba. Ciągle w dół.
  Aż w końcu spadłam. Tak po prostu. Szłam i zabrakło mi ziemi pod nogami. Machałam rękami, by przestać się kręcić, ale nie krzyczałam. Nie miałam poczucia głębokości. Czekałam aż uderzę. Nagle, niespodziewanie i stanowczo za późno, to nastąpiło. Gruchnęłam ciężko o ziemię, tracąc dech, lecz nic sobie nie złamałam. No, rzeczywiście fart, jakbym nie miała innych zmartwień na głowie. Dotknęłam zimnej, glinianej ściany i przesunęłam po niej dłonią. Natrafiła na coś. Dosłownie coś, bo nie potrafiłam dokładnie określić przeznaczenia tego przedmiotu. Na górę nie wejdę, bo nie mam jak - ściana nie posiadała żadnych kołków ani niczego takiego. Nie pozostało mi wtedy nic innego, jak kontynuowanie wędrówki.
  Nie zaszłam za daleko. Jakieś dziesięć metrów przede mną dostrzegłam światło. Słabe, białe, lekko migoczące światło. Światełko w tunelu. Ironia losu. Mogło to mieć dwa znaczenia: umieram albo naprawdę widzę jasne światło.
  Mimo że dla większości ludzi widok światła w ciemności jest pokrzepiający, zawahałam się. Była noc. Niemożliwe więc, że to światło naturalne. Lecz skądś to się musiało wziąć. Samoistnie nie powstało około pięćdziesięciu metrów pod ziemią. Ingerencja człowieka? Kopalnia? Podeszłam powoli do wyjścia. Spodziewałam się ujrzeć wszystko, ale za nic w świecie to co zobaczyłam.
  To był pokój. Może nie zwyczajny pokój jak w domu, ale pokój. Drewniany stolik, trzynaście puf naokoło niego, dywan, obrazy na glinianych ścianach, przedstawiające różnych, zmutowanych ludzi oraz zwierzęta, a na przeciwnej coś na podobę ołtarzyka. Leżało, stało, wisiało i latało tam mnóstwo medalionów, talizmanów, amuletów i tego typu pierdół. Nad nimi też wisiał obraz; jego temat rozpoznałam od razu. Wilk. Wilk, stojący na skraju klifu, wyjący do księżyca w pełni. Ruszyłam w drugą stronę; do obrazów. Przedstawiały, na przykład, dziecko bez oka i ręki, lwa z ogonem psa i pyskiem sowy lub rekina z głową człowieka. Odnalazłam jedyny wspólny motyw: pełnię księżyca.
  Pomieszczenie samo w sobie nie należało do mrocznych, jednak czułam na plecach dreszcze. Coś w nim było nie tak. Tylko, pomijając położenie, co?
  Nagle usłyszałam głos. Brzmiał jak ludzki. To BYŁ ludzki głos! Matko! Ktoś tu idzie! Jednak głos nie dochodził z ciemności, przez którą przeszłam, ale zza ściany. Dosłownie. Zza jedynej ściany, na której nie wisiał ani jeden obraz. Kilka głosów. Wbiegłam z powrotem w tunel, lecz stanęłam za rogiem.
  Zobaczyłam Matta. Za nim Sama. A potem Ryana. Oni? Tutaj? Lecz nie tylko oni. Za nimi weszło dziesięcioro innych ludzi, których nie znałam. W tym jedna jedyna dziewczyna, która bez przerwy wpatrywała się w Matta. Chociaż powinnam, nie odczułam zazdrości. Wciąż kochałam innego...
  Siedzieli i ja siedziałam. Nie rozmawiali o niczym konkretnym, dlatego niczego konkretnego się nie dowiedziałam. Ale czego ja się mogłam dowiedzieć?
  Moim jedynym punktem obserwacyjnym była owa dziewczyna, flirtująca z chłopakiem. Najwyraźniej nie był nią zainteresowany. Nie poczułam ulgi. Nic nie poczułam. To dobrze. A z drugiej strony źle. Ciągle wierzyłam, że On do mnie wróci...
- Trochę późno, wracajmy - powiedział Matt, uwalniając się z objęć dziewczyny, która, dopiero wtedy to zauważyłam, mimo moich wcześniejszych obserwacji, była bardzo ładna. Czerwone usta, blond włosy, błękitne oczy, wysoka, zgrabna, innymi słowy: chodząca piękność.
- Którędy? - zapytał jakiś chłopak, chyba najmłodszy z całej grupy - miał na oko piętnaście lat.
- Tamtędy - Ryan wskazał kciukiem w moją stronę.
  W moją stronę. Idą moją stroną. Jest baaardzo źle.
  Sam pierwszy ruszył w moim kierunku. Rzuciłam się do ucieczki. To coś, czego wcześniej dotknęłam, okazało się drabiną. Weszłam po niej, ale oni zostali na dole. Nie zamierzali wchodzić. Skręcili w lewo i zniknęli w ciemnościach...
                                                                       ***
  W niedzielę znów odwiozła mnie mama, tłumacząc, że wyglądam okropnie.
  W progu pokoju powitał mnie Matt. Spojrzałam na niego podejrzliwie i, kompletnie go ignorując, weszłam do pomieszczenia.
- Pogadamy? - zapytał.
- Słucham - chociaż naprawdę nie miałam ochoty na rozmowę.
- Powiem to bez żadnych ceregieli. Ja... ja cię kocham.
  Odwróciłam się w jego stronę. Wyglądał poważnie, nie naśmiewał się.
- I to w tak nieokreślony sposób, że sam się tego boję...
- Wyjdź - przerwałam mu. - Wyjdź stąd natychmiast.
  Zachmurzył się i smutny wyszedł  z pokoju.
  Miałam cichą nadzieję, że nie przyjdzie na lekcje, ale przyszedł. Ani słowem nie dał po sobie znać, że moja reakcja jakoś go poruszyła. Wręcz przeciwnie; był spokojny jak nigdy.
  Czy to normalne, że widzi się gwiazdki? I światełka. I twarz. Znajomą twarz. Nie, to nie jest normalne...
                                                                   ***
  Zwymiotowałam niczym - to był tylko odruch. Usiadłam na łóżku, lecz zaraz poczułam zawroty głowy, jej ból i igłę w żyle, i zobaczyłam zamazany obraz. Położyłam się z powrotem, mając nadzieję znów stracić przytomność i obudzić się, jak kiedyś, w ramionach Jas...
- NIE! - krzyknęłam.
  Podniosłam się i wyrwałam kroplówkę z żyły. Nie sączyła się do niej krew. Coś innego, czego pochodzenia znać nie chciałam.
  Usłyszałam głosy i nareszcie odzyskałam zdolność widzenia. Tata i lekarz. Niestety nie Carlisle. Nie. DOBRZE, że nie Carlisle.
- Co ja tu robię? - zapytałam, gdy lekarz - chińczyk majstrował coś przy kabelku.
- Zemdlałaś. Na całkiem sporo czasu. Rzadki przypadek - mruknął łamaną angielszczyzną doktor.
- Jak się czujesz? - zmartwił się tato.
- Dobrze się czuję. Gdzie jest Jasper?
  Powiedziałam to. Powiedziałam JEGO imię. Powiedziałam imię Tabu. Natychmiast ścisnął mi się żołądek i gardło, a z oczu poleciały rzeki łez. To nie te czasy.
  Wstałam z łóżka i nie zważając na ludzi i ogólnie otaczający mnie świat, wyszłam z sali.
  Czułam wielką potrzebę porozmawiania z kimś. Lecz nie kimkolwiek. Z Bellą.
- Sophia, gdzie ty idziesz?! - zawołał tata
- Do domu.
- Musisz zostać w szpitalu!
- Nic nie muszę. Albo jedziesz ze mną, albo dajesz mi kluczyki. Ewentualnie pójdę pieszo.
  Po raz pierwszy postawiłam tacie ultimatum. Źle mi z tym było. A może nie z tym?
  Tato się zawahał.
- Dobra, jedziemy, ale zaczekaj, wrócę po twoje rzeczy.
  Zaczekałam przy samochodzie. Wrócił z torbą. Po drodze odezwałam się tylko raz:
- Dlaczego i ile byłam w szpitalu?
- Tydzień i trzy dni. Zasłabłaś na lekcji. Nie pamiętasz?
- Jadę do szkoły - oznajmiłam wszem i wobec po wejściu do domu.
- Nigdzie nie jedziemy. Zostajesz w domu - mruknęła mama na powitanie.
- Pojadę sama - prychnęłam.
  Zabrałam kluczyki z blatu i powędrowałam do garażu. Zanim zdążyłam otworzyć moje ukochane auto, kluczyki odebrał mi tata.
- Zawiozę cię. Ale idź przeproś mamę.
  Przeprosiłam i doczekałam się - jak zwykle - bardzo miłej odpowiedzi:
- Czy ty się w lustrze widziałaś?! Tylko raz widziałam cię w takim stanie!
- Pa - mruknęłam.
  Jak dobrze było znów znaleźć się w internacie. Nikt nad tobą nie siedzi, nie narzeka na twój wygląd, normalnie żyć nie umierać. Haha, żartowałam. Przeciwności też są. Victoria i Char powitały mnie zduszonym okrzykiem, a Matt zaraz pytał co się stało. Jego spławiłam natychmiast; powód już on znał. Wiem, nieludzko go potraktowałam. Co innego dziewczyny. Dały mi spokój dopiero pod wieczór. Skorzystałam z chwili wolności i zadzwoniłam do Belli. Godzinę później poszłam się myć trochę zawiedziona - miałam nadzieję, że dziewczyna znów spotka Edwarda.
  Natomiast ja znów "spotkałam" pergaminową karteczkę. Od Inmortala.
"Straciłem cierpliwość. Jutro o tej porze masz mieć tą teczkę. Inaczej cię zabiję. A wiedz, że jestem do tego zdolny..."

sobota, 12 października 2013

Część 2 Rozdział 2: Niepokój

- Jutro odwiozę cię ja, jak i przyjadę po ciebie w piątek po południu - oznajmiła mama.
- Mamo, mam swój samochód, ty jeździsz... Zgodnie z przepisami. Mogę jechać sama.
- Nic nie jesz, więc jesteś osłabiona, co może wiązać się z utratą koncentracji podczas jazdy. Ja cię zawiozę. A teraz idź spać, jutro musimy wcześniej wstać.
  Nie miałam sił na dalszą sprzeczkę, dlatego odpuściłam. Nie chodziło o to, że chciałam chwalić się fajnym autem tylko o to, że bałam się, kiedy ktoś inny zasiadał za kierownicą.
  Mama obudziła mnie bardzo wcześnie, tak jak zapowiedziała. Znów nie zjadłam śniadania, chociaż wiedziałam, że na dłuższą metę będzie to miało fatalne skutki. W połowie drogi wyprzedziło nas żółte Porsche, takie jakie miała Alice. Ale to niestety nie była ona. Na przednim siedzeniu siedział Sam Misterio. A ta przy nim to zapewne ich mama.
  Spotkaliśmy się pół godziny później przed wejściem do szkoły. To znaczy ja i Matt. A sama szkoła mnie przeraziła. Wielkie wrota, jak za czasów średniowiecza, wąskie okna, rzeźby w ścianach... Istny zamek gotycki. Matt czekał na mnie właśnie w drzwiach. Oparł jedną nogę o mur zam.... to znaczy szkoły, a prawą ręką podrzucał czerwone jabłko. Uśmiechnął się na mój widok.
- Hej, piękna! Jak tam?
  Piękna? Powinien założyć okulary.
- Mogło być gorzej, a u ciebie?
- Dokładnie tak samo. Idziesz?
  Pokiwałam słabo głową.
- Czekaj, wezmę twoją walizkę.
- Nie trzeba, dam radę.
  Ostatkiem sił targnęłam torbę i weszłam pierwsza do środka.
- Tak, to budyneczek szkoły. Oprowadzę cię, jak wrócimy z internatu.
  Budyneczek?! Żartował sobie?! Dobra, to miało tylko jedno piętro, ale za to jakie?!
  Korytarzem na wprost wyprowadził mnie przez drugie, takie same drzwi, jakimi weszłam na początku. Ścieżka na końcu rozgałęziała się. Poprowadził mnie tą najbardziej po prawej. Chwilę później dotarliśmy do... Domku. Jednopiętrowego, ciemnobrązowego z równie gotyckimi oknami co w szkole domku. Zwykły, najnormalniejszy budynek na świecie.
- To tu? - zapytałam zdziwiona.
- Tak. - Pokiwał głową. - Spodziewałaś się klasztoru?
- Właściwie to tak...
  Weszliśmy. Od progu powitał mnie salon. Duży salon, z trojgiem drzwi: w prawo, prosto i na lewo. Pokój wyłożony był jasną boazerią, a na jednej ze ścian pysznił się bogato zdobiony kominek, z ciemnej czerwieni. W pomieszczeniu pełno było foteli i dwie trzy-osobowe kanapy. Nikogo w nim nie było. Chłopak chwycił mnie za łokieć i poprowadził mnie do drzwi naprzeciwko wejścia. Za nimi znajdował się długi, ponury korytarz, z jednym tylko oknem. Gdyby nie kinkiety, panowałaby tam całkowita ciemność. Po lewej majaczyło parę drzwi, a po prawej stały schody, wykonane z czarnego drewna, podchodzącego pod kolor podłogi i ścian.
- Parter zajmuje płeć męska, a piętro płeć piękna. Tam też jest pokój gospodarza Vincenta - powiedział Matt tonem przewodnika.
- Na górze jest mój pokój?
  Przytaknął. Wbrew mojej woli wyjął mi walizkę z ręki i wszedł na schody. Ruszyłam powoli za nim. Zatrzymaliśmy się przy drzwiach z numerem czwartym.
- W każdym pokoju są po trzy osoby. Ty będziesz mieszkała z Victorią, dziewczyną Ryana i Charlotte, dziewczyną Sama.
- A ty? Singiel z wyboru?
- Tak jakoś wyszło - odparł wymijająco.
- Są tam teraz?
- Nie, są w moim pokoju, poszły do chłopaków. Lekcje zaczynają się za pół godziny. Przyjdę po ciebie.
- Nie trzeba - mruknęłam, lecz jego już nie było.
  Delikatnie otworzyłam nieskrzypiące drzwi i weszłam do środka. Pokój zrobiony był na kształt kwadratu. Po prawej stronie od drzwi znajdowało się jedno łóżko, dwoje pozostałych usytuowano w przeciwległych kątach pomieszczeniach. Tamte widocznie były w użytku; cały tył pokoju został udekorowany na różowo. Zapewne będę musiała dzielić go z jakimiś "plastikami". Lepiej trafić nie mogłam.
  Usiadłam na 'niezamieszkałym' łóżku. Lekko zakręciło mi się w głowie. Wyglądało na to, że ta część pomieszczenia przypadała mnie. Przy łóżku stał mały stolik nocny oraz szafa. DUŻA szafa.
  Po skończeniu rozpakowywania walizki, do drzwi ktoś zapukał. Podeszłam do nich i otworzyłam.
- Gotowa na naukę? - zapytał wesoło Matt.
- Tak, jasne - rzuciłam sarkastycznie.
  Chwyciłam torbę z zakupionymi dwa dni wcześniej książkami.
- Chodźmy - mruknęłam.
- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem.
  Jeżeli myślał, że mnie tym rozbawi, to się mylił. Miałam wyjątkowo zły humor.
  Chłopak wyprowadził mnie z powrotem do zamku i poszedł w lewo.
- Usiądziesz ze mną? - przyjrzał mi się niepewnie.
- A co? Siedzisz sam? - Nie mogłam powstrzymać ironii. Coś się ze mną działo. Coś niedobrego...
- Kiedyś siedziałem z Ryanem, do czasu, gdy zaczął chodzić z Victorią. Teraz siedzi z nią, a Sam z Charlotte. To jak?
- Ok, nie mam nic do stracenia...
  Dotarliśmy do jednych z wielu drzwi z napisem "historia".
- Byłbym zapomniał... To twój plan - powiedział i podał mi kartkę, którą bez szczególnego zainteresowania schowałam do torby.
  Umrę w tej szkole. Albo ktoś mnie zniszczy. Psychicznie. Mimo że powinnam się już uodpornić. Ale tak nie było. To nastąpi. Zabiją mnie. Prędzej czy później, lecz to i tak w końcu nadejdzie...
  Lekcja historii. Równie nudna lekcja historii co w mojej byłej szkole. Z tą tylko różnicą, że w tamtej ludzie nie zerkali na mnie ukradkiem, nie pomijając oczywiście szeptów.
- Czemu oni się tak dziwnie na mnie patrzą? - zapytałam w końcu Matta.
- Pewnie dlatego, że wyglądasz jak chodzący trup.
  Wyciągnęłam przed siebie blade ręce.
- Ostatni raz zwracałam uwagę na wygląd po tym, jak wróciłam ze szpitala - mruknęłam pod nosem.
- Byłaś w szpitalu? Co się stało?
- Nieważne. - To nie jego sprawa.
  Według planu na ostatniej lekcji, mianowicie matematyce, na której również siedziałam z Mattem, źle się poczułam. A że zostało jakieś piętnaście minut do końca lekcji, postanowiłam to jakoś wytrzymać.
  Jednak po niej zawołała mnie do siebie dyrektorka. Jak się okazało, chciała mnie tylko przywitać w nowej szkole.
  Wróciłam do internatu. Przy drzwiach pokoju numer cztery przystanęłam. Słyszałam wyraźnie dwa podniesione głosy; jeden należący do chłopaka, drugi do dziewczyny. A że był to również pokój Victorii i Charlotte, mogłam się domyślać, że to któraś z nich kłóciła się o coś ze swoim chłopakiem. Postanowiłam to przeczekać, nie wchodząc do środka, jednak nie sposób było nie usłyszeć co najmniej kilku słów.
- Tylko trochę jej pomogłeś?! - wrzasnął głos, należący chyba do Victorii, jeśli dobrze pamiętam z lekcji.
- A o co mnie oskarżasz?! - Ten natomiast na pewno należał do Ryana, bo do kogóż by innego?
- O nic przecież!
- Przestańcie, nie mogę tego słuchać - ze zdumieniem rozpoznałam głos Matta.
  Weszłam w końcu niepewnie wewnątrz. Przekraczając próg, zobaczyłam dziewczynę, jej chłopaka i jego brata. Wszyscy od razu spojrzeli w moją stronę.
- Cześć - powitał mnie natychmiast Matt.
- Hej - zreflektował się Ryan.
- Cze... - Nie skończyłam.
  Bo przerwała mi Victoria.
- A kto to?
- To jest właśnie Sophia, a to Victoria - przedstawił nas oficjalnie brązowowłosy.
  Już wiedziałam, że mówili o mnie. Zdradził to Matt, jednym, niewinnym słowem "właśnie". A dlatego, że na sam początek nie chciałam kłócić się ze współlokatorką, przywitałam się, mówiąc zwyczajnie:
- Cześć.
  Zmierzyła mnie groźnym spojrzeniem.
- Witaj - odparła lodowato.
- Możemy porozmawiać? - Pytanie Matta było skierowane do mnie.
  Pokiwałam głową i wyszliśmy na korytarz.
- Po pierwsze: nie martw się Victorią. Jest o Ryana chorobliwie zazdrosna. Jak dowie się, że rozmawiał z jakąś dziewczyną, robi wszystko, żeby ją zniszczyć. To normalne u niej. Ale chciałbym porozmawiać o czymś innym... - Zrobił pauzę. - Widzieliśmy twój filmik w internecie.
- Co?! Jaki filmik?! Przecież niczego nie nagrywałam!
  O CO CHODZI?!
- Jak to nie? - zdziwił się.
  Wyjął swoją komórkę i kliknął kilka przycisków. Stanął tak, że oboje widzieliśmy mały ekranik.
  Gdy tylko zobaczyłam co tam jest, mało nie spaliłam sie ze wstydu. To byłam JA śpiewająca "I don't miss missing you". Piosenkę, którą zaśpiewałam na karaoke w tamtym barze. Płakałam. Z tą piosenką wiązały się przykre wspomnienia.
  Dopiero po chwili zorientowałam się, że łzy są nie tylko na ekranie.
- Proszę, wyłącz to - jęknęłam.
- Nie. Czemu płaczesz?
- Nieważne. - Nie musiał wiedzieć.
- I tak to z ciebie niedługo wyciągnę. A teraz pytanie.
  Spojrzałam na niego ze strachem.
- Czy chcesz wstąpić do naszego zespołu?
  Zatkało mnie. Byłam tam dopiero dzień, a tu już taka propozycja...
- Ale ja nie umiem na niczym grać - zaoponowałam.
- Ale umiesz śpiewać.
  Ha, ha, bardzo śmieszne. Proszę bardzo, niech się naśmiewa. Poczekam.
- Przyjdziesz dzisiaj na próbę o siedemnastej?
- Ja? Dzisiaj? - Bezsensowne pytania, wyjęte prosto z buzi niedorozwiniętego trzylatka.
- Tak, ty. Dzisiaj.
  Z pokoju wyszedł wkurzony Ryan. Zapomniawszy o uprzejmości, trącił mnie ramieniem, jakbym tam wcale nie stała i krzyknął do Matta:
- Ja jej kompletnie nie rozumiem! Wszystko co robię jest źle! A jak próbuję to naprawić, jest jeszcze gorzej! Weź tu ją zrozum! Wkurza się o byle co! Oskarża mnie o coś czego nie zrobiłem! Dobrze, że nie posunęła się do rękoczynów, bo wtedy musiałbym zareagować z poważnymi konsekwencjami dla niej! Mam nadzieję, że do próby jej przejdzie; nie chcę jej tego mówić, jak będzie w takim stanie. Może pogadałbyś z nią? Tak, jak zawsze? - Jego głos z każdym zdaniem cichł.
  Matt spojrzał na mnie dyskretnie, ale i tak to zobaczyłam. Odrzekł jednak zaraz:
- Niech ci będzie.
  Ryan odszedł ze spuszczoną głową, a my weszliśmy do środka. Natychmiast zajęłam łóżko na jedynej stronie pomieszczenia, która nie była zastawiona neonowymi dodatkami. Na jednej z żarówiastych pościeli siedziała zapłakana Victoria. Makijaż, bardzo mocny, należał do przeszłości. Skuliłam się na łóżku. Matt usiadł obok cierpiącej, nie robiąc sobie nic z jej protestów.
- Dlaczego on tak powiedział? - szlochała dziewczyna. - Że nie dorosłam do bycia z nim! Czy to wszystko to prawda?
- Przecież wiesz, że nie. Mówił do w nerwach.
- Bywał strasznie wkurzony, ale nigdy o tym nie wspomniał...
- Dzisiaj ma gorszy dzień, nie bądź na niego zła.
- Myślisz, że się na mnie obraził? Czy nie jest prawdą to o co go obwiniałam?
- On nigdy by ci tego nie zrobił. Na pewno nie jest na ciebie zły, wybaczy ci, lecz ty też powinnaś go zrozumieć.
  Victoria pociągnęła nosem i westchnęła.
- Ok, już mi lepiej.
- Jesteś pewna?
  Chwilę potem usłyszałam trzask drzwi. Odwróciłam się w stronę pokoju, bo dotychczas siedziałam na łóżku przodem do ściany, udając wielkie zainteresowanie komórką. Victoria siedziała przy toaletce i poprawiała makijaż. Matt wyszedł.
- Jestem Victoria Master i witam cię w nowej szkole - powiedziała całkiem spokojnym głosem. - Przepraszam, że tak ostro przyjęłam cię na początku. Otrzymałam złe wiadomości.
- Dobra, nie ma sprawy. Nazywam się Sophia Smith.
  Spojrzałam na trzecie łóżko. Lustrzana Victoria podążyła za mną wzrokiem.
- To jest część MOJEJ przyjaciółki.
  Bardzo wyraźnie zaakcentowała słowo "mojej". Ja już nie miałam przyjaciół...
- Hej, Victoria! Co się stało Ryanowi?!
  Do pokoju wpadła Charlotte. Znałam ją jedynie z widzenia. Była wysoka i szczupła. Miała blond włosy i jasnoniebieskie oczy. Widząc mnie przystanęła, wysyłając zdziwione spojrzenie PRZYJACIÓŁCE.
- To jest Sophia - odpowiedziała tamta. - Ta nowa.
  Blondynka zaraz się uspokoiła i podała mi rękę.
- Cześć, jestem Charlotte. Mów mi Char.
  Podałam jej swoją dłoń, lecz ona od razu straciła zainteresowanie moją osobą. Podeszła do Victorii, obejmując ją ramieniem.
- Co się stało? - zapytała.
- Już nic. Wyciągnęłam błędne wnioski.
  Podniosła się i wyszła.
  Do godziny siedemnastej nie spotkałyśmy jej. Razem z Charlotte nie wychodziłyśmy z pokoju, jak i nie rozmawiałyśmy. Ona odrabiała lekcje, ja bez celu wpatrywałam się w sufit.
- Słyszałam, że idziesz na próbę - odezwała się przed piątą.
- Krążyły plotki... - odpowiedziałam, nie przywiązując do tego zbytniej wagi.
- Idziesz? Już siedemnasta.
  Rozważyłam wszystkie za i przeciw. Powodów "za" miałam kilka, natomiast "przeciw" w ogóle.
- No, dobra.
  Wyszłyśmy z pokoju.
- Gdzie to jest?
- W sali muzycznej.
  Zaprowadziła mnie do budynku szkoły, potem w prawo, następnie zaś w lewo. To była sala numer trzynaście. Pechowa.
  W sali czekali już Matt, Sam, Ryan i Victoria. Czyli wszyscy. Na podeście porozstawiane zostały różne instrumenty muzyczne: perkusja, klawisze, gitary elektryczne i basowe. Na środku tego wszystkiego stały dwa mikrofony.
  Nie zwracając niczyjej uwagi, zajęłam krzesło w najdalszym kącie klasy.
- Dobra, sprawdzamy sprzęt - rzekł Matt.
  Cokolwiek to znaczyło, zrobili to. Kompletnie nie znałam się na takich rzeczach. Widziałam jedynie, że Victoria stuknęła w mikrofon i powiedziała do niego kilka słów, a na innych nie patrzyłam.
- Oficjalnie otwieramy próbę! Dobra, wiecie co gramy, nie?! - krzyczał Matt. - I raz, dwa! I raz, dwa, trzy i...
  Huk był tak ogłuszający, że mało nie zatknęłam sobie uszu dłońmi. Po pierwszym wersie skojarzyłam co śpiewa dziewczyna. To było "Make me wanna die" zespołu The Pretty Reckless. Lubiłam tę piosenkę, a Victoria naprawdę pięknie śpiewała. Nie miałam nawet co marzyć o tak silnym glosie. Na pewno się z nią nie równałam.
  Gdy przestali grać, a ja otrząsnęłam się z zadumy, Ryan podszedł do Victorii, a za nim podążyli jego bracia.
- Kochanie, musimy porozmawiać - rzekł.
  Dziewczyna odwróciła się do niego niechętnie.
- Myśleliśmy nad zmianą w zespole...
- Jakieś szczegóły?
  Serce zaczęło bić mi szybciej. Miałam dziwne wrażenie, że wiedziałam o czym mówią.
- No, bo... Ty pięknie śpiewasz.
  Zgadzam się!
- Ale chcemy zmiany w zespole, więc... Sophia zostanie wokalistką.
- Ok, odpowiedziała spokojnie. - Dzięki za współpracę. Odchodzę.
  Wszyscy znieruchomieliśmy. Ona powiedziała to tak... Po prostu, zwyczajnie. Jakby jej to w ogóle nie dotknęło. Jakby się tym wcale nie przejęła...
  Ryan próbował ratować sytuację:
- Ale, kochanie, jesteś potrzebna. Grasz na rytmicznej.
- Walę gitarę! - wrzasnęła.
  Chciała rzucić instrumentem, ale się rozmyśliła po słowach Ryana:
- Nie niszcz mojej gitary.
- Wiesz co?
  Wysłał jej pytające spojrzenie.
- Wypchaj się tą swoją gitarą!
  Pchnęła instrumentem w pierś chłopaka. Ten szybko ją chwycił by nie spadła. Gwałtownym ruchem ręki Victoria walnęła go w twarz, a po chwili kuliła się z bólu.
- Hej, słonko, co ci jest?
  Zauważyłam, że Ryan nie mówił tego szczerze, ale zdziwiłam się, czemu dziewczyna skręciła nadgarstek. Albo złamała. Nie cicho... Nic nie mówiłam.
  Chłopak chciał ją przytulić, lecz ona odepchnęła go zdrową ręką ze łzami w oczach.
- Zostaw mnie! Nie dotykaj mnie! I nie zbliżaj się do mnie!
  Zabrała swoją torbę i wybiegła z sali.
  A ja nadal nie mogłam uwierzyć, że chcieli zmienić TAKĄ wokalistkę.
- Witamy w zespole, Sophia - rzekł cicho Sam.
  Po próbie, gdy już wszyscy się rozeszli i po moich tysiącach przeczeń, wchodząc do pokoju, zobaczyłam jak Matt i Victoria stoją naprzeciw siebie. Dziewczyna, ujrzawszy mnie, wylała ze strachu sok na chłopaka, który trzymała w ręku. Matt, nie przejąwszy się tym incydentem, w akompaniamencie przeprosin Victorii, zdjął koszulkę, odsłaniając umięśniony tors. Na jego prawym ramieniu zauważyłam tatuaż. Przedstawiał on łeb wściekłego lwa, otoczonego płomieniami. Co do tatuaży miałam nieprzyjemne skojarzenia.
- Już ok? - spytał dziewczynę.
  Pokiwała głową. Matt wyszedł. Victoria wyglądał, jakby chciała coś powiedzieć, ale najwyraźniej się rozmyśliła i także wyszła. Charlotte nie widziałam od czasu próby.
  Znów zaczęło mi brakować powietrza. Podeszłam do jedynego okna i otworzyłam je na szerokość. Osiągnęłam tylko tyle, że zrobiło mi się zimno. Musiałam przytrzymać się parapetu, żeby nie upaść. Po kilku minutach ciężkich oddechów, wróciło mi normalne krążenie. Lecz za to zaczęła boleć głowa. Może Char miała jakieś tabletki przeciwbólowe? Gdzie ona mogła być? U Sama? Matt mówił, że mieszkają pod trójką...
  Szłam już w stronę schodów. Dzieliło mnie od nich kilka metrów, kiedy dosłownie z nieba spadła karteczka. Odskoczyłam przerażona. Było zbyt ciemno, by móc stwierdzić czy nie jestem tam sama. Sięgnęłam ją, prawie natychmiast zapominając o bólu. Wróciłam do pokoju, chcąc rzecz zbadać.
  To była niezwykła kartka papieru, kwadratowa, o wymiarach cztery na cztery centymetry. W dotyku i kolorze przypominała pergamin z nadpalonymi brzegami. A na niej, cienkim pismem napisane były słowa: "Nareszcie, Sophia. Tak długo czekałem na odpowiednią osobę. Pomożesz mi?", a pod tym "Tak" i "Nie". Wywnioskowałam, że odpowiedź miałam zakreślić kółkiem. Ale co mnie obchodziło jakieś głupie kółko?! Kartka spadająca z sufitu i prosząca o pomoc?! To nie jest normalne! Wiedziałam, że to chłopak albo mężczyzna, bo napisał "czekałem". Ale kto to jest?! Czy ja go znam?! Skąd wie, jak mam na imię?!
  CZY KTOŚ MI MOŻE POWIEDZIEĆ CO SIĘ WŁAŚNIE STAŁO?!
__________
Ok, nowy rozdział... Mam nadzieję, że Was zaciekawił i ze mną zostaniecie. Z każdym rozdziałem, gdzie będzie ktoś nowy, pojawi się on w zakładce Bohaterowie, jeśli uznam, że jest on ważną postacią. Nie oszukujmy się - gdybym miała wciskać tam każdego, nikomu by się nie chciało tego przeglądać... Nowi są na dole. Najpierw dałam pierwszą część, dla nowych czytelników, a pod nimi dla stałych, część drugą :D I jeszcze jedno pytanie... Rozdziały mają być takiej długości czy krótsze? Dziękuję za to, że chce się Wam to czytać... Pozdrawiam Was <3

niedziela, 29 września 2013

Część 2 Rozdział 1: Pierwsze spotkanie

  Drogę do nowego miejsca zamieszkania również musiałam pokonać za tatą.
  Chiny. Wielkie, nieosiągalne państwo. A jednak właśnie w nim byłam. Ale nawet to nie wymazałoby z pamięci wydarzeń z zeszłego miesiąca.
  Gdy dojechaliśmy, wysiadłam jako ostatnia. Już wtedy się tam dziwnie czułam. Nie chodziło o coś tak przyziemnego jak klimat, tylko o ogóle wrażenie tego miejsca. Domów, takich samych było może siedem. Miastem tego nazwać nie mogłam.
  Weszłam do domu. Z małego przedpokoju wchodziło się do niedużego salonu. Z lewej strony znajdowała się kuchnia, a dalej jadalnia. Za kanapą umiejscowione były drzwi. Z kolei one prowadziły na długi, wąski korytarz. W korytarzu było czworo drzwi. Kolejno do mojej sypialni, sypialni Olivii, łazienki i sypialni rodziców, zaczynając od lewej. Nie zauważyłam żadnych schodów, więc wydawało mi się jasne, że to parterówka. Obejrzawszy dokładnie swój nowy pokój, przy okazji stwierdzając, że robili go chyba w czasie Oświecenia, zaczęłam się wypakowywać. Kartony z ciuchami wylądowały na podłodze w pobliżu garderoby. W końcu nadeszła pora na pudła z książkami, które były strasznie ciężkie. Chciałam zawołać tatę, by mi pomógł, ale on zajęty był rozpakowywaniem się razem z mamą i Olivią.
- Zaczekaj! Pomogę ci! - zawołał przyjazny głos.
  Nie mogłam zobaczyć jego twarzy - zasłaniało je pudło. Poinstruowałam go, jak dojść do mojego pokoju. Kiedy odstawił karton, wydukałam:
- Ee... Dzięki.
- Nie ma sprawy. Jestem Matt. Matt Misterio. A ty jesteś moją nową sąsiadką.
  Przez drzwi przeszły dwie postacie, które odstawiły drugi karton z książkami na łóżku. Otworzyłam szeroko oczy ze zdumienia. To byli dwaj megaprzystojniacy. Obydwoje podeszli do mnie i się przedstawili.
- Jestem Ryan Misterio - powiedział czarnowłosy i podał mi rękę.
- A ja Sam Misterio - rzekł brązowowłosy.
- My się zmywamy, mama nas woła - oznajmiał Ryan i wyszedł, a za nim Sam, zanim zdążyłam im podziękować za pomoc.
  Zostałam sama z Mattem. Był naprawdę przystojny. Wysoki, wysportowany z jasnobrązowymi włosami i czarnymi oczami.
- W firmie taty mówili, że przyjeżdża jakaś ładna dziewczyna, ale się mylili. Ty jesteś nieziemska...
- Nie, ja jestem Sophia - ucięłam szybko.
  Do pokoju wpadła siostra.
- Sophia, nie widziałaś może... - Zobaczyła Matta. - A mówiłaś, że to ja niedługo kogoś poznam.
  Wyszła ze spuszczoną głową, nie kończąc swojego pytania. Jej miejsce zajął Sam.
- Matt, lepiej wracaj do domu. Mama jest nieźle wkurzona. Dowiedziała się, że to my wysadziliśmy kuchenkę w powietrze.
  Czarnooki zrobił męczeńską minę i zwrócił się do mnie.
- Przepraszam, muszę iść.
- Jasne, dzięki za pomoc.
  Zaledwie pięć godzin później, przy kolacji, tata zaczął temat, którego się obawiałam:
- Musisz wybrać szkołę, do której pójdziesz za trzy dni. Olivia idzie do angielskiej szkoły podstawowej, ale ty masz wybór. Możesz iść do publicznego liceum angielskiego lub do prywatnego liceum z internatem, także angielskiego.
- Do kiedy mam czas na odpowiedź?
- Do jutra.
  Weszłam do pokoju. Rzuciłam się na łóżko, lecz zaraz potem wstałam. Moje życie i tak już było okropne, więc nie miałam co się nad sobą użalać. Podeszłam do biurka i z szuflady wyciągnęłam zdjęcie. Przykleiłam je na baldachimie. Nie wiedziałam po co to zrobiłam. Sięgnęłam laptopa i położyłam się na łóżku. Napisałam do Belli. Opisywała mi jak to jej dobrze z Jackobem. Spędzali razem mnóstwo czasu. O mnie się nie martwiła, ale cieszyłam się, że wybudziła się z odrętwienia.
  Następnego dnia obudziło mnie łomotanie do drzwi. No tak, zamknęłam je na klucz. Wstałam, starając się ogarnąć nieogarniętą  fryzurę. Wykonałam wielkie ziewnięcie, otwierając drzwi. Stała w nich Olivia.
- Ktoś do ciebie.
  O dziwo, nie krzyczała. Ktoś do mnie? O tej porze? Spojrzałam na zegarek. Wskazywał godzinę pierwszą po południu. Spałam tak długo? No to nie dziwne, że ktoś tu przyszedł. Pozostało pytanie: kto?
  Zza drzwi wyszedł chłopak. Tylko po kolorze włosów zorientowałam się, że to Matt. Matt Misterio, którego "poznałam" wczoraj. Zdałam sobie sprawę, że nałożyłam tylko cienką koszulę nocną, a fryzurę miałam jak Beethoven. Innymi słowy: wyglądałam okropnie.
  Zapytałam zaspanym głosem:
- Co ty tu robisz?
- W obecnej sytuacji chyba powinienem iść do domu.
- Nie, czekaj, zaraz się ogarnę - powiedziałam, patrząc krytycznie na mój pokój. Stało w nim jeszcze piętnaście kartonów, których nie rozpakowałam. W nich leżały wszystkie ciuchy. - Wejdź, a ty, Olivia, idź stąd - rzuciłam przez ramię, podchodząc do pierwszego pudła.
  Sięgnęłam na chybił trafił do najbliższego kartonu, wyciągając z niego spodnie. Z drugiego Wytargnęłam t-shirt. Kazałam chłopakowi poczekać trzy minuty i wybiegłam do łazienki. Kompletnie ubrana i uczesana, weszłam z powrotem do sypialni. Chłopak przyglądał sie części mojej kolekcji książek.
- Co cię do mnie sprowadza? - zapytałam.
- Moim pierwotnym celem było zaproszenie cię na jakiś spacer albo coś - odpowiedział, nie patrząc na mnie.
- Czy twój pierwotny plan się jakoś zmienił?
- W sumie to nie. Więc... Czy chciałabyś gdzieś ze mną pójść?
- Jasne, czemu nie - uśmiechnęłam się.
  Ale to nic nie znaczyło. Nie zamierzałam mu zaufać tak szybko, jak zaufałam... No właśnie. JEGO imienia starałam się nie wymawiać.
  Wyszliśmy. Matt kierował mnie w stronę lasu. Las również kojarzył mi się z z przeszłością, ale jeśli miałabym rozpamiętywać każdą rzecz, zachorowałabym.
  Okolica była wyjątkowo spokojna. Kilka domków, otoczonych drzewami i jeden mały sklep.
- Jak ci się tu podoba? - zaczął.
- Jeszcze nie wyrobiłam sobie opinii na temat tego miejsca. Opowiedz mi coś o...
  Zawahałam się. okolica tak naprawdę mnie nie interesowała, zresztą jak wszystko.
-O sobie? - podpowiedział.
  Przytaknęłam, choć nie miałam tego na myśli.
- No cóż... Nazywam się Matt Misterio. Mam trzech braci - Sama i Ryana już poznałaś, ale jest jeszcze Peter. On ma jedenaście lat. My natomiast po osiemnaście. Ok, na razie tyle o mnie, teraz twoja kolej.
- Ja? Ale co ja mam ci powiedzieć?
  Wsadził ręce do kieszeni.
- Nie tęsknisz?
  W pierwszym odruchu zapytałam:
- Za kim?
- Za przyjaciółmi, chłopakiem?
  Kolana dosłownie się pode mną ugięły. Wstałam, unikając zdziwionego spojrzenia Matta.
- Nie mam za kim tęsknić.
- Jak to?
- Przyjaciele nie żyją, a chłopak zostawił mnie dla innej.
  Kawałkiem rękawa wytarłam niechcianą łzę. Matt nie mógł jej zobaczyć.
- Ale co się stało?
  Skłamałam po chwili wahania. Ostatnio coraz trudniej było wymyślić coś wiarygodnego na poczekaniu.
- Zginęli w wypadu samochodowym.
- Przykro mi. - Chyba naprawdę mi współczuł.
- A teraz muszę sobie wybrać szkołę - westchnęłam.
- Jaką?
- Jakąś publiczną albo z internatem.
- Jak nazywa się ta z internatem? - spytał, niezwykle czymś podniecony.
- Chyba jak jakiś król... Józef? Janusz? Coś na "J"...
  Czytałam trochę o niej. Znajdowała się sto kilometrów od nowego domu. Sprawdziłam tylko ją, bo rodzice i tak by mnie tam wysłali.
- Może Jakuba I Stuarta?
  Rzeczywiście...
- Skąd wiesz?
- Sam tam chodzę. Razem z Ryanem i Samem. Do której idziesz?
- Jeszcze nie wiem.
  Może poszłabym do tej prywatnej?
- Daleko jest stąd do miasta?
  Chodziło mi o cywilizację.
- Piętnaście kilometrów, a co?
- Muszę jechać na zakupy.
  Wcale nie zmyślam! Mama mi kazała...
- Masz prawo jazdy? - zdziwił się.
- Oczywiście, mam już siedemnaście lat. Ty nie masz?
- Nie, no, mam, ale używam motor, na auto dopiero zbieram. A ty jakim gratem jeździsz? - zaśmiał się.
- Toyotą RAV4 EV nowej generacji. Tą, która stoi w garażu. Masz motor? - zainteresowałam się. Nigdy nie jechałam...
- To masz okazję. Możemy pojechać do miasta moim motorem. Uwierz mi... Ta prędkość stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę...
  Przerwałam mu:
- To ja już wolę jechać autem. Sto pięćdziesiąt na godzinę? Kpisz sobie ze mnie?
- W ile twój wyciąga setkę?
-W pięć sekund. Jedziesz ze mną?
- Czemu nie?
  Wracaliśmy już do domu, gdy nagle zapytałam:
- Dlaczego wysadziliście kuchenkę?
- Co? A, to... Nieudany eksperyment z frytkami. Zamiast oleju dodaliśmy ocet i to jakoś tak... Wybuchło.
  Niespodziewanie zadzwoniła moja komórka. To była Bella. Jej głos sprawił, ze poczułam ciarki na plecach.
- Sophia, nie uwierzysz! Widziałam dziś Edwarda!
  Stanęłam jak wryta. Czy Bella właśnie powiedziała, że widziała EDWARDA?!
- Ale jak? To przecież niemożliwe!
- Jackob uczył mnie jeździć na motorze, no i tak jakoś się pojawił.
- Był prawdziwy?
- Nie - po głosie zrozumiałam, jak bardzo cierpi.
  Skoro Edward "objawił się" Belli, to czy mnie może ukazać się J****r?
- Jak zobaczysz go znów, natychmiast daj mi znać. Musze kończyć, pa.
  Skończyłam połączenie. Matt przyglądał mi się dziwnym wzrokiem i tak jakby z góry. Usiadłam na pniu ściętego drzewa. Wstałam.
- Chodźmy już.
  Pierwsza wyszłam z lasu.
  Wchodząc do domu, powiedziałam:
- Mamo, jadę na zakupy.
- Sama? - zdumiała się.
- Nie, z Mattem.
- Z tym przystojnym sąsiadem?
- Mamo, on stoi za drzwiami - szepnęłam zdenerwowana.
- To go zaproś.
  Po chwili namysłu zrobiłam to. Chłopak wszedł, wyjąwszy ręce z kieszeni i przedstawił się mamie. Siostra siedziała u siebie w pokoju, a tata wcześnie rano pojechał załatwiać papiery w związku z nową firmą.
  Po czynności zapoznania, weszłam na korytarz, z przyzwyczajenia sięgając po kluczyk. Wpadłam w lekką panikę, gdy do tam nie znalazłam.
- Mamo, widziałaś moje kluczyki?!
- Może jednak kłamałaś, mówiąc, że masz prawko - szepnął chłopak.
- Błagam cię - żachnęłam się.
- Sprawdź w kuchni na blacie! - odkrzyknęłam mama z sypialni.
  Całe szczęście, leżały tam. Uśmiechnęłam się triumfalnie.
  Wsiadłam do samochodu i wyjechałam z garażu. Matt stał na podjeździe, wytrzeszczając oczy ze zdumienia.
- Przekonany?
- Nie do końca. Mówisz, że masz stówę w pięć sekund? Udowodnij.
  Powiedział i miał. Droga do miasta biegła cały czas prosto, więc dwusetkę wyciągnęłam w niecałe dziesięć sekund. Chłopak był pod wrażeniem. Po szaleńczej jeździe wysiadł, chwiejąc się jak pijany.
- Wow! Super jazda! Dobra, przyznaję ci rację. Umiesz jeździć.
  Po godzinnych zakupach w mieście, o którego nazwy nawet nie pytałam, zadecydowałam.
  Przy kolacji, kiedy zebrana była cała rodzina, zaczęłam temat:
- Wiem do jakiej szkoły chcę iść.
  Tata natychmiast się zainteresował:
- Tak? Do jakiej?
- Do tej z internatem.
  Wstałam od stołu.
- Nie zjesz nic?
- Nie.
- Nie jadłaś nic od naszego przyjazdu - rzekła mama.
  Właściwie to racja.
- To przez ten szpital - mruknął tata.
- Tato! Nic nie mów! - wrzasnęłam.
  Nie chciałam pamiętać nic z przeszłości.
  Trzasnęłam drzwiami od pokoju. Co krok przypominali mi o tym, o czym NIE MOGŁAM pamiętać. Rzuciłam się na łóżko. Na baldachimie wciąż było przyklejone nasze zdjęcie. Zerwałam je i podarłam na kawałki. Wrzuciłam do kosza.
  Żeby trochę się uspokoić, zaczęłam wieszać ubrania w garderobie. Pomieszczenie nie było aż tak wielkie, jakie miała Alice, ale starałam się ułożyć wszystko tak, jak ona. Czemu? Nie mam pojęcia. Po jakichś pięciu minutach zorientowałam się, że w jednej z dwóch szaf, tej po prawej, tył miał inny kolor niż cała szafa. Zamiast beżowego, brązowy. Zaintrygowało mnie to. Dotknęłam tył palcem, który zaraz cofnęłam. Szafa lekko drgnęła. Serce zaczęło mi przyśpieszać. Dotknęłam tył tym razem całą ręką. Macałam opuszkami palców, aż w końcu natrafiłam na coś na kształt zapadki. Włożyłam tam palec wskazujący. Po chwili usłyszałam jakieś kliknięcie i otworzyły się DRZWI. Cicho, bez żadnego szmeru. Jak najzwyczajniejsze drzwi na świecie. Zamknęłam je też, jak zwykłe.
  Zaskoczona niezwykłym odkryciem, poszłam do salonu, starając zachować choć odrobinę spokoju.
- Co, zgłodniałaś? - zapytała od razu mama.
- Nie. Tato czy my mamy piwnicę albo strych?
  Moje pytanie ich zdziwiło.
- Nie, to parterówka. Nie mamy ani piwnicy, ani strychu, a czemu się pytasz?
- Ze zwykłej ciekawości.
  Uśmiechnęłam się i powędrowałam z powrotem. Nie zamierzałam w tamtym momencie sprawdzać, co kryło się za drzwiami, ale postanowiłam to zrobić w najbliższym czasie.
________________
  Pierwszy rozdział już za nami!! :D Mam nadzieję, że nie był za nudny... Komentujcie, kochani <33

środa, 18 września 2013

Zapowiedź 2 części :D

  Rany! Naprawdę nie mogę uwierzyć, że doprowadziłam 1 część do końca! To było niezwykłe uczucie czytać wasze komentarze... W większości to Wy przyczyniliście się do tego, że już niedługo rozpoczną się dalsze przygody głównej bohaterki. Dziękuję Wam za to!
  Druga część... Powiedzmy sobie wprost: w drugiej części będzie o wiele więcej akcji niż w pierwszej. Mam zamiar powiedzieć Wam teraz wszystko i nic. Nie będę nawet mówiła imion nowych osób, których będzie... Sporo :D Naliczyłam ich około trzydziestu. Większość pojawi się wkrótce w zakładce "Bohaterowie", którą będę na bieżąco uzupełniać. Życie Sophii diametralnie się zmieni. I nie mówię tu o zmianie na lepsze... Na pewno nie. Spotkają ją rzeczy nieprawdopodobne, niebezpieczne i mające gigantyczny wpływ na jej psychikę. 
  Na początku, wiadomo - lekko melancholijnie. Zapoznanie, nowe przyjaźnie, być może nowe miłości... Lecz później rozpocznie się walka z czasem. Nie, źle to określiłam. Walka z NIEZNANYM. Dziewczyna wpakuje się w duże kłopoty, nie mając na to żadnego wpływu. Jej przyjaciół będzie coraz mniej, za sprawą niebezpiecznego czegoś. Nikt nie umie jej tego wytłumaczyć, więc często wpada w depresję...
  Jednak to wszystko nie oznacza, że spotykać ją będą tragiczne rzeczy. Nie. Sophia będzie miała czas na, nie oszukujmy się, dosyć poważne rozterki uczuciowe. Poświęca się im, chcąc zapomnieć o przykrych wiadomościach. Zdobędzie nowych przyjaciół, jednak i to ulegnie przemianie przez tylko jedną osobę...

Więc wstęp mamy już za sobą. Mam nadzieję, że Was zaciekawiłam. Rozdział 1 pojawi się najpóźniej w przyszłym tygodniu lub, jeśli mi się uda, już w ten weekend. Do zobaczenia! :D

sobota, 14 września 2013

Rozdział 36

  Zrobiło się cicho. Wszyscy zamarli, nie wiedząc co począć.
  Volturi... Ci, którzy chcieli mnie zabić. Ja.. Tak, to chyba strach.
- Kiedy? - zapytał Emmett.
- Za dwie minuty - odparła brunetka.
  Nie miałam nawet czasu uciec. Moje auto stało centralnie przed wejściem. Zobaczyliby mnie, gdybym jechała.
  Oczy zebranych zwróciły się na mnie. Według Trójcy nie żyłam...
- Schowaj się - powiedział nagle Alex. - Idź na górę. Mogą cię wyczuć, ale skłamiemy, że to zapach Belli.
  Popatrzyłam niepewnie na pozostałych członków rodziny. Wszyscy kiwali głowami, więc biegiem poleciałam na górę, na najwyższe piętro i stanęłam za rogiem, chcąc słyszeć rozmowę. Cullenowie zeszli na dół i zaraz zadzwonił dzwonek u drzwi.
- Dzień dobry - usłyszałam pogodny głos jakiejś dziewczyny. Jeżeli Volturi, to na pewno Jane.
- Dzień dobry - odpowiedział grzecznie Carlisle. - Co was do nas sprowadza?
  Was? To ilu ich tam było?
- Chcieliśmy pogratulować zwycięstwa nad Victorią. Nie mogliśmy jej przechwycić... Bardzo żałujemy, że nie było nas na bitwie. Z pewnością bardzo widowiskowe przedstawienie. My tu tylko przez przypadek przyszliśmy... Wiecie, państwo, obowiązki wzywają... Musimy już iść. Do widzenia.
  Już odetchnęłam z ulgą, modląc się by poszli. Jednak zrobiłam to za szybko.
- Czekaj, Jane - odezwał się jakiś mężczyzna. Nie znałam jego głosu, ale sądząc po mowie, należał do Volturi. - Czuję kogoś.
  Przebiegły mi po plecach dreszcze. Na dole znów zaległa cisza, przerywana pociąganiem nosa, wyczuwającego mój zapach. Wstrzymałam oddech, niezdolna do ruchu.
- Czyj to zapach? - zapytał facet napastliwie.
- Belli - odparł natychmiast Edward. - Była tu niedawno.
- A właśnie... - odezwał się trzeci, nieznany mi głos. - Co z nią? Czemu nie jest jeszcze wampirem? Aro będzie się denerwował.
- Data jest ustalona - oznajmił Carlisle.
- Śpieszymy się, Demetri - rzekła sucho Jane i po chwili usłyszałam trzask drzwi.
                                                                 ***
  W dzień urodzin Belli, musiałam przyjechać szybciej, by przebrać się we wcześniej wybrane rzeczy. Oczywiście Alice i Rosalie mi w tym pomogły. Same dziewczyny założyły fioletową i czarną sukienkę. Każda wyglądała w swojej nieziemsko. Co do swojej - miałam pewne zastrzeżenia. Nigdy w niczym ładnie nie wyglądałam.
  Z garderoby wyszłam ostatnia. Musiałam mocno uważać, żeby nie przewrócić się na schodach. Bella siedziała już na sofie, czekając na coś. Podeszłam powoli do Jaspera, a on złapał mnie za rękę i z zachwytem usadowił na krzesełku przy fortepianie. Po minucie do pokoju weszła Esme z wielkim, czekoladowym tortem w dłoniach. Oni raczej nie mieli zamiaru tego jeść, czyli skonsumowanie ciasta należało do mnie i Belli. Nigdy w życiu.
  Po zaśpiewaniu jej "sto lat" i zdmuchnięciu osiemnastu świeczek, dziewczyna zaczęła rozpakowywać prezenty. Dzień wcześniej wybraliśmy się razem z Jasperem do jubilera i kupiliśmy srebrny naszyjnik z szafirowym oczkami. Złożyliśmy się na pół. Na zwykłe urodziny zapewne kupilibyśmy coś skromniejszego, ale iż Bella kończyła osiemnaście lat trzeba się było bardziej postarać.
  Otwierając ostatni prezent, skaleczyła się. To było straszne. Naturalnie nie samo skaleczenie, tylko to co stało się ułamek sekundy później.
  Jasper, stojący obok mnie, wyszczerzył ostre jak brzytwa kły i zaczął się trząść. W następnej chwili, z oczami wyłażącymi z orbit, ruszył w stronę Belli. Edward odrzucił ją na stół z kwiatami w szklanych doniczkach, sprawiając tym przecięcie całej ręki. Siedziałam jak sparaliżowana, kiedy Emmett i Alex zatrzymywali siłą Jaspera. Ten po chwili ocknął się i uciekł wejściowymi drzwiami, nie patrząc na mnie. Reszta wampirów, przepraszając, także wyszła. Zostaliśmy tylko ja, Bella i Carlisle. Przez cały ten czas wstrzymywałam oddech. Bella lekko się skaleczyła, a on już chciał... Gdyby nie jego rodzeństwo, już byłoby po niej, a następna w kolejności stałabym ja. To potwór. Ale nie jadł nic bardzo długo. Bella żyje, więc nie powinnam się go czepiać.
- Chodź, Bello - rzekł doktor.
  Dziewczyna rzuciła mi proszące spojrzenie, po którym wywnioskowałam, że mam iść z nimi. Nie miałam obrzydzenia do krwi, dlatego podążyłam ich śladem. Carlisle zaprowadził ją do gabinetu i posadził na łóżku, na którym kiedyś leżałam ja. Zniknął na moment i wrócił z bandażami w ręku, igłą i nicią. Cała prawa ręka Belli była rozcięta i musiała zostać zszyta, co samo w sobie przyprawiało o niepokój. Gdy lekarz wbił jej igłę, odwróciła wzrok.
- Jak się czujesz? - zapytałam.
  Ja czułam sie źle. Po raz pierwszy widziałam Jaspera w takim stanie.
- Dobrze. Mogło być gorzej, nie?
  Pokiwałam smutno głową i zwróciłam się do Cullena.:
- Czemu Jasper się tak zachował?
- Dlatego, że on powstrzymuje się od ludzkiej krwi krócej niż my.
- Można tak po prostu przestać? - spytała Bella.
- Potrzeba lat praktyki, ale tak. Można przestać. No, gotowe.
  Przeciął nitkę i otarł delikatnie zszycie wacikami. Wrzucił je do porcelanowej miski i podpalił ogniem ze świeczki.
- Zawiozę cię do domu - powiedziałam.
  Była blada jak ściana. Zgodziła się.
  Odstawiłam ją po same drzwi, odprowadzając do werandy, a potem czekając z nią, aż Charlie otworzy. Samochód schowałam do garażu i poszłam do domu.
- Jak było? - zapytała mama, kiedy tylko przekroczyłam próg.
- Super - skłamałam. - Jestem zmęczona, idę spać.
  Zasnęłam od razu, jak tylko dotknęłam policzkiem poduszki.
                                                                 ***
- Gdzie jest Jasper? - To było moje pierwsze pytanie, które zadałam w poniedziałek w czasie lunchu. Ten jeden raz zrobiłam wyjątek i usiadłam przy ich stoliku, gdy go nie było.
- Mówił, że dzisiaj nie przyjdzie do szkoły - odpowiedziała Alice.
- Jak on się czuje?
  Emmett westchnął.
- Podle. Nie może sobie tego wybaczyć.
  Cała rodzina Cullenów miała już złote oczy. Widocznie w nocy byli na polowaniu.
  Po lekcjach, wróciwszy z Olivią do domu, zobaczyłam jakiś kształt za oknem w kuchni. Znajomy kształt. Wyszłam tylnymi drzwiami, idąc w jego kierunku. Zmierzchało, więc niewiele widziałam.
- Jasper?! - krzyknęłam, podchodząc bliżej.
  W rzeczy samej, to był on. Garnitur, złote oczy, dłuższe włosy i poważna mina. Nie mogłam go pomylić z kimś innym.
  Widząc, że jest "najedzony", przytuliłam się do niego. Nie odwzajemnił tego. Powędrował w kierunku lasu. Poszłam za nim. Doprowadził mnie na jakąś polanę, bardzo daleko od domu. Podczas wędrówki nie odzywaliśmy się do siebie. Głębia lasu była przytłaczająca; nie przedostawał się tam żaden promień zachodzącego słońca. Stanął w końcu, odwrócony do mnie plecami. Strasznie cieszyłam się na jego widok.
- Wyjeżdżamy - oznajmił.
  Poczułam, jak ściska mi się żołądek. Powiedział to tak... Po prostu.
- Mówiąc "wyjeżdżamy", miałeś na myśli "wyjeżdżacie" nie "wyjeżdżamy", prawda?
  Mimo że było to trochę pokręcone, zrozumiał. Pokiwał głową i odwrócił się do mnie powoli.
- Gdzie? Na jak długo? Trzy dni? Tydzień?
  Mówiłam spokojnie, choć czułam sie okropnie.
- Na zawsze.
  Otworzyłam szeroko oczy. Wyjeżdżają. Na zawsze.
  Łzy stanęły mi w oczach.
- Jaki macie powód?
- Moja rodzina taki, że Carlisle wygląda na dziesięć lat mniej, niż wskazuje wiek. Ludzie zaczynają robić się podejrzliwi.
  Jego rodzina...
- A ty?
- Sophio, nie należysz do mojego świata. Nie jesteś ideałem, za który cię brałem. Nie jesteś taka, jaką sobie wymarzyłem. Ale swój ideał znalazłem. I to do niej jadę.
  Nie mogłam uwierzyć. To musiał być jakiś zły sen! Obudź się! Obudź!
- Już mnie nie kochasz?
- Nigdy cię nie kochałem. Ten związek był wymuszony.
  Mówił to tak, jakbyśmy prowadzili średnio ciekawą rozmowę na temat filmu. Jego twarz, jak i zachowanie nie zdradzały żadnych uczuć. A słowa piekły jak rozżarzony węgiel. Miałam rację, wymusił tę "miłość".
- Obiecam ci jedno, Sophio. Będzie tak, jakbyśmy się nigdy nie poznali.
  Zniknął. A razem z nim skończyło się moje życie. Najpierw los zabrał mi Embry'ego i Nicol, a teraz jego. Już nic się dla mnie nie liczyło. Ludziom nie można ufać. Jednego dnia mówi ci, że jesteś najważniejsza, a drugiego znika na zawsze...
  Wróciłam do domu, kierując sie od razu w stronę pokoju.
  Mój świat się skończył, nie miałam po co żyć. Nawet nie wiedziałam, że jestem w stanie tak mocno kochać...
  Miesiąc. Miesiąc nie jadłam, mało mówiłam, płakałam. Powrócił koszmar z początku roku szkolnego, gorzej się uczyłam, chodziłam na kilkugodzinne spacery, bo tylko na nich mogłam wykrzyczeć to co leżało mi na sercu, ignorując wszystkich. Otaczał mnie tłum ludzi, ale ja nigdy wcześniej nie czułam się tak bardzo samotna. Rodzice proponowali mi wizyty u psychologa. Byłam nawet na kilku. Podczas ich trwania nic nie mówiłam, wpatrując się w sufit, leżąc na podłodze i nic nie robiąc sobie z próśb psycholożki, bym usiadła na fotelu. Po diagnozie, z której wynikało, że pomóc mi może jedynie psychiatra, odeszłam do domu jeszcze bardziej zamknięta w sobie, niż poprzedniego dnia. Wszystkie rzeczy, które przypominały mi jego, włożyłam do pudła i zaniosłam na strych. Po jakimś czasie odkryłam, że mogę pomóc jednej osobie - Belli. Ona znosiła to o wiele gorzej. Tylko ja potrafiłam przełamać mury obronne, otaczające ją. Rozmawiałyśmy i płakałyśmy.
  Szłam ze szkoły. Samochód też mi go przypomniał, dlatego przestałam go używać. Nie mogłam schować auta do pudła na strychu, ale chciałam je oglądać jak najmniej. Na rogu ulicy stał jakiś dzieciak i rozdawał ulotki. Wpychał je każdemu, kto obok niego przechodził, w tym także mnie. Spojrzałam na nią przelotnie, z zamiarem wyrzucenia jej do najbliższego śmietnika, lecz zaciekawiła mnie. Informowała o klubie, w którym odbywało się karaoke. Ludzie, znający mnie, uważali, że pięknie śpiewam. Postanowiłam spróbować - poszłam do tego klubu. Dali mi mikrofon, a ja powiedziałam co zaśpiewam. Wybrałam piosenkę Claudii Pavel "I don't miss missing you", pasującą idealnie do mojego stanu. Płakałam, gdy ją śpiewałam.
  Po długim powrocie do domu, czekała na mnie wczesna kolacja. Ostatnimi czasy zaczęłam ją jeść. Usiadłam przy stole, obserwowana przez mamę, tatę i siostrę.
- Nie możemy tego tak dłużej ciągnąć - zaczęła mama.
- Musimy powiedzieć wam coś ważnego - kontynuował tata.
  Spojrzeli po sobie. Niewiele mnie to interesowało, natomiast Olivię zżerała ciekawość.
- Wyprowadzamy się.
  Udławiłam się herbatą.
- Co? Gdzie? Na ile?
- Przenosimy się do Chin. Wstępnie na pół roku.
- To jedźcie sobie beze mnie! - krzyknęłam i pobiegłam do pokoju.
  Nie mogłam wyjechać. Bella mnie potrzebowała, inaczej bym się zgodziła. Włączyłam komunikator w laptopie i napisałam o tym dziewczynie. Odpisała, że nie mam się nią martwić, tylko jechać. Zaprzyjaźniła się bliżej z Jackobem i, że ma teraz niego. Po setnym razie mnie przekonała. Wtedy naprawdę nic mnie tam nie trzymało.
- Kiedy jedziemy? - spytałam rano, przy śniadaniu.
  Rodzice ani słowem nie zapytali o powód zmiany zdania.
- Pojutrze.
  W niedzielę. W szkole nie miałam już przyjaciół, nikomu nie powiedziałam, że wyjeżdżam. Nikt by się tym nie przejął.
  Po ustaleniu, że płyniemy promem, wypływającym z Vancouver o 9 rano, zaczęłam się pakować. Rodzice skombinowali skądś setkę pudeł, dali mi dwadzieścia i kazali się w nie zapakować. Do dwóch schowałam same książki, do reszty inne rzeczy. Do jednego, w którym znajdowały się różne drobiazgi, spakowałam zdjęcie, na którym byłam z byłym chłopakiem na urodzinach Belli. Całkiem świeże wspomnienie, każące mi usiąść na łóżku i uronić łzę. Ja w brzoskwiniowej sukni, on w czarnym garniturze. Obejmował mnie, patrzyłam na niego, obydwoje się uśmiechaliśmy, zdjęcie zrobiła nam Esme. Wtedy jeszcze byliśmy szczęśliwi...
- Który bierzemy samochód? - zapytałam dzień przed odjazdem.
- Samochody - odrzekł tata. - Mój i twój.
  Mój? Nie. Za dużo przeszłości.
- Czemu nie mamy?
- Bo jest za mały. Pomożesz mi zapakować te wszystkie pudła?
  Okazało się, wbrew moim zapewnieniem, że się nie zmieszczą, że weszły wszystkie. Do mojej Toyoty najwięcej - prawie trzy czwarte.
  Po kolejnej nieprzespanej nocy, zwlekłam sie z łóżka jako ostatnia. Dokładnie piętnaście minut przed odjazdem.
- Kto ze mną jedzie?
- Ja - powiedziała mama.
- Jedziesz za mną i Olivią, jasne?
- Nie, proszę. - Tata jeździł sześćdziesiąt na godzinę. Zasnę tam prędzej. - Mogę wziąć swojego GPS - a? Spotkamy się na miejscu.
- Jak chcesz. Tylko jedź powoli.
  Tak się jakoś złożyło, że powoli nie jechałam. Mama mało nie dostała zawału, ale dla mnie to była normalna jazda. Dotarłyśmy do portu godzinę przed tatą i Olivią. Gdy dojechali, ludzie właśnie wysiadali z gigantycznego statku. Wjechałam na niego autem, tym razem za tatą.
  Po godzinie wypłynęliśmy z portu. Płynęłam po nowe życie.
___________________________
WOW! Najdłuższy rozdział, jaki kiedykolwiek napisałam :) I ostatni z tej części. Jak wam się podoba końcówka? Po zakończeniu ankiety napiszę zwiastun drugiej części, chyba, że jej nie będziecie chcieli. Komentujcie, bo tracę wiarę... Skomentujcie całą pierwszą część... Powiedzcie jak bardzo się wam podobała. To jest moja pierwsza historia, w którą się wciągnęłam i mój pierwszy blog, więc bardzo zależy mi na Waszym zdaniu. Uwielbiam Was <333 Do zobaczenia... Kiedyś :D

czwartek, 5 września 2013

Rozdział 35

Naprawdę nie wiem co się ze mną dzieje. Wenę mam taką, że masakra, ale na dalsze, o WIELE dalsze rozdziały, a nie na te... Przepraszam Was najmocniej. Wybaczcie :(
___________________________
  Uniosłam brwi.
- Ja? Ale jakim prawem?
- Jesteś dziewczyną Jaspera - odparł znudzonym głosem Edward.
  Spojrzałam na niego ze złością.
- A ty się do mnie nie odzywaj.
- O co chodzi? - zdezorientowana Bella spojrzała na swojego chłopaka.
- O nic ważnego - odpowiedział.
- Może dla ciebie - mruknęłam.
  Odwróciłam się od niego, w stronę reszty.
  W sumie czemu nie? To urodziny CZŁOWIEKA, co złego może się stać?
- I...? - ponagliła Alice.
  Zerknęłam niepewnie na Jaspera, a on na mnie.
- Ładna sukienka - rzekł nagle Alex.
  Spojrzałyśmy po sobie. Żadna z nas nie miała sukienki. Edward i Alex mało nie trzęśli się ze śmiechu. Wszystkie trzy musiałyśmy wyglądać na skołowane, ponieważ Edward ulitował się nad nami i powiedział:
- Chodzi o sukienkę, którą Sophia założy na urodziny Belli.
- Czyli idziesz? - zapytała ucieszona wampirzyca.
- Jasne.
  Wampirzyca podeszła i uściskała mnie. Następnie wzięła za rękę Alexa i odeszli. Nie dosłyszeliśmy dzwonka, który zadzwonił kilka minut wcześniej, więc szybko się pożegnaliśmy i ruszyliśmy, każdy do swojej, klasy. Na każdej lekcji siedziałam z Jasperem. Załatwił to u sekretarki, zapewne za pomocą swojego uroku osobistego. Naprawdę się starał. Po szkole odwoził mnie do domu, mówiąc, że jestem za słaba na jazdę taką wielką Toyotą.
  Weszłam do kuchni radosna.
- Mamo, mogę iść na urodziny Belli? Zaprosiła mnie.
  Mamo wydawała mi się bardzo przybita. Zauważyłam to kilka dni temu. Ona i tata.
- Co się stało?
  Oderwała wzrok od sufitu i odpowiedziała:
- Nic się nie stało, skarbie. Możesz iść na urodziny Belli, ale gdzie i kiedy?
- Jeszcze... Nie wiem.
  Rzeczywiście nie miałam pojęcia. Postanowiłam zapytać się jutro. Po chwili do głowy wpadło mi coś jeszcze.
- A tak przy okazji... widziałaś moją fioletową sukienkę, którą miałam na ślubie Taylor?
  Taylor to moja kuzynka, a ślub miała pół roku temu.
- A to ty nie wiesz? Twój kuzyn, Michael ją porwał.
- Michael porwał mi tą sukienkę?! Och, nie...
  To była moja najlepsza sukienka! Dobra, nie przesadzajmy - jedna z najlepszych. Najwygodniejsza. Ale w końcu to dwuletnie dziecko, nie zrobiło tego umyślnie.
  Poczłapałam smętnie do pokoju, ignorując siedzącą przed oknem siostrę. Znów, jak kiedyś, wpatrywała się w podjazd domu Belli i znów stał tam Edward ze swoim Volvo. Od tamtej pory zmieniło się tylko to, że już jej nie zazdroszczę, bo mam Jaspera.
- Widzisz Olivia... Marzenia się spełniają - westchnęłam.
- To czemu ja jeszcze nikogo nie poznałam?
  Zaśmiałam się.
- Bo jesteś jeszcze za mała, ale mogę się założyć, że niedługo kogoś poznasz.
  Siostra uśmiechnęła się i w doskonałym nastroju opuściła mój pokój.
                                                                        ***
  Trzy dni później, dowiedziawszy się o czasie i miejscu urodzin Belli, siedziałam na stołówce razem z Cullenami. Ponownie, jak miło. Lecz z drugiej strony martwiłam się co założę na przyjęcie. To już za trzy dni...
- Co się stało? - zapytał Jasper.
- Nic, co mogłoby cię interesować.
- Czyli...?
- Tą fioletową sukienkę, którą miałam zamiar założyć na urodziny Belli zniszczył mi kuzyn. Niby mam jeszcze kilka innych sukienek, ale wyglądam w nich albo za grubo, albo za płasko, albo zwyczajnie są niewygodne. Poza tym nie mam do nich dodatków, a to też spory problem... Z tego wszystkiego powinieneś zrozumieć, że nie mam się w co ubrać.
- To świetnie! - krzyknęła Alice. Spojrzałam na nią dziwnym wzrokiem. - Przyjedziesz do nas to ci coś pożyczę.
- Przygotuj się na garderobę wielkości twojego pokoju - ostrzegła mnie ze śmiechem Bella.
- Czyli postanowione. Widzimy się po szkole - oznajmiła brązowowłosa i odeszła, a za nią reszta.
- Lepiej się nie sprzeciwiaj, to i tak nic nie da - szepnął Jasper.
  Pojechaliśmy do mojego domu, po drodze odbierając Olivię. Mała miała zostać w domu z tatą.
- Jadę swoim samochodem - powiedziałam Jasperowi, zdejmując kluczyki z haczyka na przedpokoju.
- Raczej nie. Nie dasz rady. - Zabrał mi kluczyki.
  Gdyby nie to, że w drzwiach stał tata i nam się przyglądał, użyłabym przemocy fizycznej. Prychnęłam jednak tylko, odebrałam mu kluczyki i uciekłam na dwór. Dogonił mnie, kiedy wsiadałam do Toyoty.
- Pościgamy się? - zapytałam, odpalając silnik.
- Ja z prędkością dwustu, a ty pięćdziesięciu na godzinę? To będzie niesprawiedliwe...
- Jeszcze się przekonasz. Dokąd? Nie za bardzo wiem jak do was dojechać.
- Skoro chcesz... Do granicy La Push, okrężną drogą. Tylko nie płacz, jeśli przegrasz.
- Wsiadaj.
  Byłam w stu procentach zdeterminowana. Zaraz miałam się ścigać z jednym z najlepszych znanych mi kierowców.
  Ustawiliśmy się równo na ulicy. Obydwa silniki ryczały, przygotowując sie do startu. Granica znajdowała się trzydzieści kilometrów od mojego domu. Nie miałam szans bardzo się rozpędzić, ale cóż... Wystawiłam trzy palce na znak odliczania. Chłopak zauważył to i skierował wzrok na moją dłoń. Zgięłam jeden palec. Potem drugi. I na końcu trzeci. Ryk był tak ogłuszający, że mało nie puściłbym kierownicy i zatkała sobie uszy. Adrenalina krążyła w moich żyła, a serce dostąpiło zaszczytu zabawy. Te drzewa, domy, góry migające mi przed oczami... Ale liczyła się tylko droga. Nie musiałam patrzeć w boczne lusterko - Jasper jechał obok mnie. Co chwilę któreś z nas wyprzedzało tego drugiego, by potem drugi doganiał pierwszego. Uśmiechałam się z satysfakcją, patrząc jak wskazówka prędkościomierza dobija do dwusetki.
  Po ustalonych trzydziestu kilometrach jako pierwsza zatrzymałam się na "mecie". Chłopak dojechał trzy sekundy później.
- Muszę przyznać, że jestem zdziwiony. Nikt mnie wcześniej nie pobił.
  Uśmiechnęłam się triumfalnie.
- W tej sprawie nigdy ze mnie nie kpij.
  Mimo że tej trasy nie przebiegłam, oddech miałam przyśpieszony. Jasper podszedł i mnie pocałował.
  Usłyszeliśmy klakson. Jakiś samochód chciał przejechać, lecz nie mógł. Jednopasmówkę zastawiliśmy swoimi autami.
- Poprowadzisz? - zapytałam.
- Oczywiście.
  Weszliśmy z powrotem do samochodów. Wykręciliśmy i pojechaliśmy drogą, której nie znałam. Prowadziła przez las. Chłopak jechał Hondą z przodu, a ja Toyotą za nim.
  Gdy weszliśmy do jego domu, od progu powitały nas Alice i Rosalie. Wzięły mnie pod ramiona i zabrały na górę, zostawiając chłopaka w salonie.
  Bella miała rację. Garderoba była o wiele większa od mojego pokoju. Na prawej i lewej ścianie wisiało pełno ubrań, a na wprost szafa zawalona była dodatkami; począwszy od butów do kolan, a kończąc na naszyjniku z pereł.
  Alice zamknęła drzwi, które okazały się wielkim lustrem i rzekła:
- Musisz wyglądać pięknie.
- Ale to Bella ma urodziny, nie ja - zaprzeczyłam.
- Ale ty musisz wyglądać pięknie dla Jaspera - uśmiechnęła się Rosalie.
  Poczułam jak pieką mnie policzki. Odwróciłam się w stronę sukienek, udając, że mnie one interesują.
- Ale...
- Nie ma żadnego "ale" - przerwała mi blondynka. Zwróciła się do siostry. - Ty zajmujesz się ubraniami, a ja dodatkami.
  Obydwie rzuciły się do szaf, a ja stałam i z przerażeniem patrzyłam, jakie rzeczy mi wybierają.
  Po godzinie stałam na bieliźnie, po przymierzeniu piętnastej sukienki, która według Alice była zbyt nudna. Drzwi uchyliły się nieco i pojawiła się w nich głowa Jaspera.
- Ile czasu można wybierać ciuchy?
  Dostrzegł prawie nagą mnie.
- Ciekawe tu macie widoki. Mogę popatrzeć?
  Wysłałam mu mordercze spojrzenie i na pomoc przyszła mi Rosalie. Pokręciła znużona głową i zwyczajnie zamknęła drzwi.
- Ubierz tę - Alice rzuciła mi sukienkę.
  Przymierzyłam, nie zwracając uwagi co. Gdy brunetka odwracała sie do mnie ze srebrnymi butami w ręku, rozdziawiła buzię.
- Wyglądasz przepięknie.
  Alice, zaintrygowana reakcją siostry, przystanęła i obie wpatrywały się we mnie z niemym zdumieniem.
- Leży na tobie lepiej niż na mnie - przyznała.
  To była najwyższa pora zainteresować się tym, co nałożyłam. Lustro znalazło się przede mną. Sama otworzyłam oczy ze zdziwienia. Nie dane mi było jednak przyjrzeć się sobie uważniej, gdyż Rosalie kazała mi założyć wybrane przez siebie dodatki i buty.
  Gdy po paru minutach stanęłam przed lustro-drzwiami, nie poznałam się. Sukienka leżała na mnie idealnie, a komplet biżuterii był tak lekki, że ledwo go czułam. Bałam się jednak o buty. Obcasy nie były moją mocną stroną.
- Czyli mamy strój dla ciebie - powiedziała po chwili Alice.
  Pomogły mi to wszystko zdjąć i ubrałam się w swoje ciuchy.
  To stało się niespodziewanie. Alice zesztywniała. Rosalie podbiegła do niej, chroniąc przed upadkiem na kafelkową podłogę.
- Biegnij po Carlisle'a - rzekła spokojnie.
  Pobiegłam. Znalazłam go w końcu w pokoju, w którym po raz pierwszy pojawiłam się w ich domu.
- Alice ma wizję.
  Kiedy tylko to powiedziałam, doktor zniknął.
  Wróciłam do garderoby. Cała rodzina Cullenów okrążyła dziewczynę . Nagle Alice zrobiła się... "Normalna". To chyba oznaczało koniec wizji.
- Co widziałaś? - Alex błyskawicznie się przy niej znalazł.
  Jej mina nie wróżyła niczego dobrego.
- Volturi tu idą - szepnęła.

sobota, 24 sierpnia 2013

Rozdział 34

- Co się stało? - zapytał.
- Chcę iść jutro do szkoły, ale rodzice twierdzą, że nie mogę.
- I mają rację. Spójrz jak wyglądasz. Jak chodzący trup.
- Miło, że trzymasz moją stronę - ironizowałam.
- Mała, nie gniewaj się - pocałował mnie i zniknął.
  A na jego miejsce wepchnęła się Olivia. Siostra jeszcze nie spała, czego nietrudno było się domyślić, ale dlaczego przyszła do mnie?
- Jak się czujesz? - spytała.
- Dobrze, czemu się pytasz?
- Bo niedawno nie żyłaś.
- Skąd wiesz? - Rodzice podobno jej nic nie powiedzieli.
- Bo to dziwne urządzenie przestało pikać, a zaczęło piszczeć i wynieśli mnie z sali.
- Tak, była taka chwila, lecz już jest dobrze - westchnęłam. - Nareszcie jest dobrze.
  Zaprowadziłam ją do jej sypialni i na palcach wróciłam do swojego pokoju. Przekręciłam klucz w drzwiach, a tymczasem chłopak wyszedł z kryjówki, którą okazała się być moja szafa. Stanął blisko mnie i szepnął do ucha:
- Ubierz w końcu tą koszulkę, bo jesteś taka piękna, że aż mnie razi.
- To może ty zdejmij swoją?
  I nie czekając na pozwolenie, zrobiłam to. Dopiero wtedy poczułam, że się rozkręcam, a on widocznie nie miał nic przeciwko; po chwili nie miałam już spodenek.
- Czy to specjalnie dla mnie założyłaś taką pociągającą bieliznę?
- Pewnie, że nie - skłamałam. - Noszę taką codziennie.
  Jego też zaraz pozbawiłam spodni.
- Nie jest ci zimno? - zapytał.
- Ty mnie rozgrzewasz - odparłam.
- Raczej schładzam.
  A teraz kolejna część przedstawienia - zdjąć bieliznę czy nie? Jak już powiedziałam, to trochę za wcześnie, ale być może nigdy więcej nie nadarzy się taka okazja? On też stał tylko na bokserkach, całkowicie we mnie wplątany. Nie rozmawialiśmy nigdy na temat "kiedy". Mimo że byłam chora - według niektórych poważnie - miałam gigantyczne zapasy energii. Całując mnie, jego dłonie powoli i niepewnie wędrowały w górę moich pleców. Drzwi zamknęłam na pewno. Chyba.
- Jeżeli nie chcesz, mogę przestać.
  Nie wiem po co sie pytał, bo wiedziałam, że wyczuł moje wahanie. Sama w sumie nie wiedziałam czy chcę, czy nie. To znaczy chciałam, ale...
- Nie, jest ekstra. - Wiernie poddałam się tej myśli.
  To co stało się w następnym momencie, zaliczam do tak zwanych "chwilowych zawałów". Przez okno wskoczył Edward. Mało nie pisnęłam z zażenowania i wstydu. Biegiem schowałam się pod kołdrę, a Jasper stał w samych bokserkach, jakby go sparaliżowało.
- Jasper, czy ty jesteś nienormalny?! Chcesz ją zabić?! Ona jest słaba, ale nawet gdyby była zdrowa, zabiłbyś ją! Chcesz tego?!
  Nie krzyczał, lecz z zaciętą wściekłością szeptem wypowiadał każde słowo.
- Jak...
- Twoje myśli, jak i jej, słychać, jakbyście krzyczeli.
  Wolałam nie wiedzieć co Edward słyszał.
- Dziwię się, że nie ma tu jeszcze Alexa!
- Ale to nie jego wina - próbowałam go przekonać. - To ja chciałam... Ja zaczęłam...
- Ale on nie zrobił nic, żeby cię powstrzymać.
  Nawet nie zauważyliśmy kiedy Jasper zebrał swoje rzeczy i ubrał się. Jego mina nie wyrażała żadnego żalu albo skruchy.
- Jasper, idziemy - powiedział Edward.
  Lecz jego już nie było. Zmył się, zanim jego brat zdążył mu to powiedzieć.
- Widzisz jak cię kocha. Do takich rzeczy pcha się pierwszy, a jak ma zrobić coś poza tą codzienność, to go nie ma. Współczuję ci, Sophia.
  Odszedł także.
  Jego słowa bardzo mnie zabolały. "Codzienność"? Jasper mnie okłamał. Niby miał tylko jedną dziewczynę, a tak naprawdę zalicza każdą laskę po kolei. Ciekawe ile razy mnie zdradził. I jak mógłby mnie zabić? Czy to przez jego siłę?
  Położyłam się spać przekonana, że Jasper nie umie kochać.
                                                                               ***
  Nie pojawił się. Chodziło tu tylko o niego, bo Edwarda widziałam u Belli każdego dnia.
  Koncepcję na temat tego gdzie jest, z kim i co robi, wyrobiłam sobie w tamtą pamiętną noc. Czy byłam zła? Trochę tak, ale mogłam się tego spodziewać. To przecież wampir. Wampiry są piękne. To chyba jasne, że związek ze mną musiał być wymuszony? Nie byłam ładna. Jedyne co mi się w sobie podobało, to szare oczy. Ale nie ujmę nimi dwustu sześćdziesięcioletniego chłopaka, który widział ładniejsze.
  W szkole też nie miałam lekko. Gdy pierwszego dnia weszłam do klasy spóźniona pięć minut powitały mnie zdziwione spojrzenia i przyciszone szepty. Poszłam na swoje stałe miejsce na którym siedziałam razem z Embrym. Pan Banner zerknął na mnie, jakby to nie było nic nowego, że umarła niedawno uczennica przychodzi sobie na zajęcia. Ja oczywiście się z tego cieszyłam; przynajmniej ktoś pomagał mi wrócić do normalności.
  Podejrzewałam, że nie będzie łatwo. Na stołówce poszłam na swoje stare miejsce. Bez Jaspera sądziłam, że nie mogę siadać przy ich stoliku, chociaż kilka razy któryś z jego rodziny mi to proponował. Carlisle przyjeżdżał do mojego domu codziennie, co uważałam za stratę czasu i jego i mojego. Pierwszego dnia rano odbyłam wielką awanturę o to, że ze względu na betonowy kolor skóry nigdzie nie pójdę, bo wystraszę ludzi. Zgodziłam się pod warunkiem, że zostanę sama, tłumacząc, że chcę odpocząć. Kiedy obydwoje odjechali, tata wraz z siostrą, wymknęłam się z domu, lecz nie pojechałam samochodem.
  Po szkole, która wydawała się stacją nadającą plotki na mój temat, poszłam w pewne dawno zapomniane przeze mnie miejsce, które powinnam odwiedzić zaraz po powrocie z kostnicy. Poszłam do La Push, a dokładniej do państwa Call. Nie wiedziałam co mogę powiedzieć rodzicom, którzy stracili dwójkę dzieci. Obyło się jednak bez żadnych ceregieli. Weszłam, jak zawsze witana bardzo ciepło, jakby tragedia dotyczyła kogoś innego. Porozmawialiśmy, a z panią Call wspominając, płakałyśmy bez umiaru i zanim się obejrzałam, musiałam wracać do domu, inaczej wróciłby przede mną tata i odkrył, że uciekłam.
  I tak minęły mi try tygodnie. Szkoła zaczęła się do mnie przyzwyczajać, a Jasper nie pojawił się ani razu. Czy to powód do płaczu? Nie, dam radę. Jestem silna.
  Lecz mojego doła zobaczyła w końcu mama. Siedziałam w kuchni po kolacji, trzymając w ręce pełen kubek herbaty. Wpatrywałam się w krzesło na którym siedział niecały miesiąc wcześniej.
- Co ci jest? - zapytała.
  Wzruszyłam ramionami.
- Gdzie jest Jasper? Dawno go tu nie widziałam.
  Ponownie wzruszyłam ramionami.
- Pokłóciliście się?
- Nie - zareagowałam. - Musiał wyjechać w celach zdrowotnych. Ostatnio na coś zachorował.
  Czemu ja go usprawiedliwiałam?! To on powinien to zrobić, nie ja!
  Westchnęłam i poszłam do pokoju. W ciemności podeszłam do toaletki, sięgając z niej szczotkę. Usiadłam i pojedyncza łza wydostała się na wolność.
  Coś mignęło mi przed oczami. Widziałam takie sceny w wielu horrorach i nigdy nie wróżyły niczego dobrego. Wstałam, trzymając szczotkę w pogotowiu. Na widok niespodziewanego gościa znieruchomiałam. Stał przy drzwiach. Stał i patrzył się na mnie. W świetle latarni zobaczyłam, że nie ze złością, tylko z czułością.
- Co ty tu robisz? - zapytałam.
- Wróciłem do ciebie.
  Co za bezczelny człowiek. Coś czułam, że szykuje się cicha kłótnia.
- Ile dziewczyn po drodze zaliczyłeś?
- O czym ty mówisz?
  Podszedł, ale bardzo wolno. Nie miałam ochoty na żaden stosunek z nim.
- Edward mi wszystko powiedział.
- Posłuchałaś Edwarda? Cokolwiek powie to kłamstwo.
- Masz to gdzieś na piśmie? - kpiłam.
- Czy ty naprawdę sądzisz, że zostawiłbym cię tak bez słowa wyjaśnienia? Musiałem przemyśleć sobie kilka spraw. Ale jednej kwestii Edward nie wymyślił. Mogłem cię zabić. Musiałem odejść, ostudzić mój zapał na ciebie. Pogadaj z Bellą. Ona też bardzo kocha Edwarda, lecz on był na tyle poinformowany, że wiedział co się mogło stać. Zapewniam cię, że jeśli byłbym zwykłym człowiekiem, nic by mnie przed tym nie powstrzymywało. Przysięgam, nie znałem konsekwencji mojego działania. I proszę cię o jedno: wróć do mnie.
  Czułam się skonfundowana. Nie wiedziałam co odpowiedzieć. Wyznał mi wszystko. Wyjaśnił, przeprosił, poprosił...
- A co z tymi innymi dziewczynami?
- Nigdy nie było innych dziewczyn. Byłaś, jesteś i mam nadzieję, że będziesz tylko ty. Nikt się dla mnie bardziej nie liczy. Wiem, że jest ci trudno mi zaufać po tym wszystkim co ci zrobiłem, ale będę się starał. Proszę, wróć.
  Nieświadomie podeszłam do niego. Liczę się tylko ja? Słodkie, ale czy prawdziwe?
- Nie, to ty wróć do mnie.
  Mimo że mówił przed chwilą o niebezpieczeństwach i przeciwnościach losu, pocałowałam go. Brakowało mi tego. Chyba się uzależniłam. On ostrożnie odwzajemnił pocałunek. Jego ręka powędrowała mi za koszulkę, ale na tym poprzestała. Gdyby nie Edward... Mógł poczekać dwadzieścia minut. A teraz? Już nie ma na to szansy.
- Przepraszam - szepnął.
- Kocham cię.
  Byłam strasznie zmęczona. Po jedynej rzeczy w tamtym dniu położyłam się na łóżku obok Jaspera, w połowie przekonana, że jednak może być dobrze.
  Minął tydzień odkąd pogodziłam się z chłopakiem, a tu już kolejna propozycja nie do odrzucenia.
  We wtorek, po wspólnej lekcji chemii, podeszła do nas Alice z Bellą, a za nimi Alex i Edward. Jasper uśmiechnął się lekko. Już wiedział o co chodzi, lecz mnie o tym nie powiedział. Jednak skoro cała piątka miała dobre humory, nie powinno być tak źle, prawda?
  Alice zerknęła niepewnie na mojego chłopaka, a ten skinął głową i złapał mnie za rękę, nadal się nie odzywając.
- Masz jakąś ładną sukienkę? - zapytała Alice.
  Zaraz pomyślałam o fioletowej, ale wiązały się z nią przykre wspomnienia, więc odrzuciłam ją na poczekaniu. Na końcu szafy wisiała jeszcze jedna, którą byłam zmuszona założyć na ślub kuzynki. Też fioletowa, ale kompletnie inny krój. A tak w ogóle...
- Po co?
  Alice wykrzyknęła:
- Bella obchodzi urodziny i jesteś zaproszona!