czwartek, 24 stycznia 2013

Rozdział 10

  Obudziły mnie podniesione głosy:
- To już szósty dzień! - krzyczała jakaś dziewczyna. - Dzisiaj powinna wrócić do domu! Ona się nie obudzi!
- Obudzi! Zobaczycie! - odkrzyknął jakiś chłopak.
- Jasper, odpuść sobie! - znów wrzasnęła ta sama dziewczyna.
  Po jej słowach zaległa cisza.
  Jasper? Jasper!
  Gwałtownie usiadłam i niechcący jęknęłam. Poczułam już kolejny raz w głowie charakterystyczny szmer i kolejny raz postawiłam ceglany mur. Strasznie bolała mnie głowa. Podniosłam do niej rękę i zobaczyłam opatrunek. Nic z tego nie rozumiałam. W ogóle, gdzie ja byłam?
  Byłam... Można to uznać za gabinet, ale nie lekarski... gabinet DOMOWY lekarza? Półki z książkami na jednej ścianie, zupełnie jak u mnie, pod drugą ścianą wielkie biurko, na którym w równych rządkach porozkładano papiery, segregatory i różne inne, kompletnie nieinteresujące rzeczy. Zdałam sobie sprawę, że siedzę na łóżku, które stoi na środku, co prawda, niewielkiego pomieszczenia. Obok mnie, na specjalnej tacy, ustawiono pełno przyrządów lekarskich; stetoskop, bandaże, plastry i tak dalej...
  Nagle, kątem oka dostrzegłam jakiś ruch przy drzwiach. Nie zdziwiłam się bardzo, gdy zobaczyłam w nich Jaspera Cullena, ale i tak zadziałałam intuicyjnie. Wyskoczyłam z łóżka i chciałam się cofnąć, lecz poczułam takie zawroty głowy, że osunęłam się na kolana. Silna wola słabła...
  Jasper podbiegł do mnie w wampirzym tempie i podniósł. Poddałam mu się, wiedząc ile mnie to będzie kosztować.
  Kiedy przeszliśmy przez drzwi do innego pokoju, szmer w mojej głowie powrócił, tym razem nasilony. Zatkałam uszy dłońmi, nie panując nad sobą i krzyknęłam:
- Przestańcie!
  Kimkolwiek oni byli, przystali na moje żądanie.
  Ostrożnie otworzyłam oczy i nie zważając na to, że chłopak ciągle trzyma mnie za ramiona, ze strachu się cofnęłam. Przede mną stała cała rodzina Cullenów wraz z Bellą. W dodatku za oknem mignęło mi coś pomarańczowego, ale zaraz zniknęło. Ustawili się tyłem do drzwi, odcinając mi ewentualną drogę ucieczki. Nawet śmiertelniczka się do tego przyczyniła; stanęła obok Edwarda.
  Odzyskując panowanie nad sobą, nerwowo wysunęłam się z uścisku Jaspera, arogancko się otrzepując, co wyraźnie nikomu nie przypadło do gustu. Nic nie robiąc sobie z tego, że jest to prawdopodobnie ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu, ruszyłam w stronę drzwi. Miałam zamiar kopać, uderzać, gryźć i szczypać każdego, kto spróbuje mnie powstrzymać.
  Jak na zawołanie, Carlisle uspokajająco wyciągnął rękę, lecz ja wrzasnęłam:
- Zostawcie mnie! Ja chcę stąd wyjść!
  To było za wiele. Bezwładnie, jednak całkowicie świadomie, ponownie osunęłam się na kolana, chowając głowę w dłonie, by nie widzieli łez spływających po policzkach, które były zdumione nienaturalnym zjawiskiem słonego deszczu. Usłyszałam głosy, a potem jeden, który równie stanowczo, co ja wcześniej, powiedział:
- Jasper, pozwól, że ja się tym zajmę.
- Bello...
  Tak, to znowu Jasper Cullen. Chyba dał za wygraną, w każdym bądź razie zaraz poczułam ciepłe dłonie, które mnie podniosły i posadziły na kanapie. Oddychałam płytko, próbując się opanować.
  Niespodziewanie do mojej głowy wpłynęły, jak rwąca rzeka wspomnienia ostatnich dni. Były tak bolesne i namacalne, że żeby nie krzyknąć zagryzłam wargę i wbiłam ręce w poręcz sofy. Wstrzymując powietrze, czekałam aż to minie. Lecz nie miało takiego zamiaru.
  Zdania, a właściwie słowa, już w następnej sekundzie zaczęły wypływać z mojego umysłu, a ja nie potrafiłam ich powstrzymać:
- Cullenowie... Boże, oni są... - Między słowami strasznie szlochałam. - Bella, jak ty tu... Jane... To bolało, tak bardzo bolało... A później Railey... Railey i ... - fakty kompletnie mi się mieszały. - Victoria, ona... nie... Ona wątpiła, czy będę dobra... A potem taki czarnowłosy... On... on kazał... mnie zabić. Ale to Feliks... Nie wytrzymam...
  Trzęsłam się niemiłosiernie, a trzymające mnie, na powrót, zimne ramiona, nic nie pomagały. Głupio robiąc, przytuliłam się do tego kogoś, wciąż mówiąc:
- Ja  nie chcę umierać... Jeszcze Embry zadzwonił... a ja kłamałam... Zostawiłam Nicol w szatni... Jechaliśmy szybko... Uciekaliśmy... Wpadłam na Jaspera... strasznie się bałam... Ten czarnowłosy... on zapytał się mnie, kto mi powiedział... Nie mogłam powiedzieć, że... Cullenowie... Nie... nie zrobiłam tego...- a potem niespodziewanie się wydarłam. - Ja nie chcę umierać!
  Nie wiedziałam co mówię. Zwykłe, codzienne rzeczy, mieszałam z niebezpiecznymi. Wtuliłam się porządniej w ramiona pocieszyciela, który szepnął:
- Już wszystko dobrze, nie martw się.
  Ze zgrozą zrozumiałam, że tulę się do Jaspera. Lecz mimo tego nie mogłam zmusić się do przestania, bo ciągle czułam na sobie wzrok ośmiu osób.
  Podskoczyłam, gdy usłyszałam, jak dzwoni moja komórka. Odrywając się od chłopaka, jęknęłam, widząc, kto do mnie telefonuje. Moje otępienie znów się odezwało:
- To Nicol... Ja... ja nie chcę odebrać... Mówiłam mu, że jestem chora... Nie mogę jej powiedzieć... gdzie jestem...
  Wstałam nagle, widząc otwarte okno niedaleko mnie. Mocno się zamachnęłam, wyrzucając przez nie komórkę. Nie zważając na zdziwione spojrzenia Cullenów i Belli, usiadłam z powrotem na kanapę, jakby to, co zrobiłam, było najnormalniejszą rzeczą pod słońcem. Na powrót przytuliłam się do Jaspera, znowu dygocząc i mówiąc już normalnym głosem:
- Szłam z Nicol i Embrym i poczułam wiatr. Wsadziłam ich szybko do samochodu, bo wiedziałam, że to ten zły. Zapytał się mnie, czy zechcę odpowiedzieć na jakieś pytania, ale później się obudziłam i była tam... tak, Victoria... - nieświadomie zmieniłam wątek. - A kiedy wysiadłam z samolotu, wsiadłam do taksówki. Kierowca pojechał w złą stronę. Wampir. Też się obudziłam, po jakimś czasie. Wtedy się mnie spytał... Potem Jane... - zaczęłam się zacinać. - To bolało... bardzo. Gdy przestało, znów zapytał... Czytał mi w myślach... Leciałam do góry... I na dół... Na dole ktoś tak... Mnie do ziemi... Przycisnął... - pokazałam mniej więcej jak. - A teraz... jestem tu. Jak?
  ''Odpowiadając'' na moje pytanie, Rosalie podeszła do Emmetta i pogłaskała go czule po policzku. Uśmiechnęła się do mnie i oznajmiła:
-To wszystko dzięki Emmettowi.

piątek, 18 stycznia 2013

Rozdział 9

  Ocuciło mnie zimne powietrze i kafelkowa podłoga w jakiejś sali. Leżałam na brzuchu, a ktoś przyciskał mi głowę do posadzki, trzymając za kark. Mimo że powinnam być sparaliżowana strachem, głośno prychnęłam.
- Wampiry - syknęłam tak, że każdy mnie słyszał.
  W odpowiedzi dosłyszałam powiedziane;
- Feliks, postaw ją.
  Zostałam podniesiona, tak jak rozkazano.
  Znalazłam się w wielkiej sali, możliwe, że w jakiejś świątyni lub katedrze. Kopułę zdobiły setki małych okienek. Przede mną, na podwyższeniu, na trzech bogato zdobionych krzesłach, siedzieli trzej mężczyźni. Jeden z czarnymi, długimi, prostymi włosami oraz czerwonymi oczami, siedzący dotychczas na środkowym miejscu, wstał. Pozostali dwaj mężczyźni: brązowowłosy i białowłosy, przyglądali mu się z zaciekawieniem.
  Po mojej prawej stronie stał prawdopodobnie Feliks, a dalej dziewczyna, najwyżej piętnastoletnia z może dwa lata starszym od niej chłopakiem. Byli do siebie bardzo podobni, nic więc dziwnego, że wzięłam ich za rodzeństwo.
  Czarnowłosy podszedł do mnie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Już otwierał usta, by coś powiedzieć, lecz ja niemądrze go uprzedziłam:
- Mogę się założyć, że przewodniczysz wszystkimi wampirami i Feliks zabrał mnie tu tylko po to, by mógł mnie zabić. Czyż nie?
  Zdziwiło go to. Nie okazał jednak, jak bardzo, niósł jedynie jedną brew do góry. Rzekł niesamowicie lodowatym głosem:
- Tak, masz rację. Ale przejdźmy do rzeczy. Zanim, jak sama powiedziałaś, Feliks cię zabije, zadam ci jedno pytanie: od kogo się o nas dowiedziałaś?
  Parsknęłam śmiechem. Mogłam wydać Cullenów, lecz nie miałabym wtedy satysfakcji, bo nie zobaczyłabym, jak zdychają.
- Od nikogo. Sama do tego doszłam.
  Ku mojemu zdumieniu, czarnowłosy uśmiechnął się i skinął lekko głową, szepcząc:
- Jane...
  I w tym momencie poczułam straszny ból, jaki nie towarzyszył mi nawet podczas pierwszego złamania. Czułam, jakby każdą moją komórkę ktoś przecinał piłą łańcuchową. Usilnie stałam na nogach, zaciskając zęby. W pewnej chwili wydawało mi się, że słyszę trzask zamykanych drzwi i krzyk. Równie dobrze to ja mogłam tak krzyczeć, mimo że starałam do tego nie dopuścić. Wbrew wszystkiemu nadal stałam, łapczywe chwytając powietrze.
  W następnej sekundzie ból zniknął tak szybko, jak się pojawił. Nie upadłam na kolana, błagając o litość. Chciałam błagać o śmierć, ale wiedząc, że ona i tak zaraz nadejdzie, postanowiłam się na koniec nie błaźnić.
  Ponowił pytanie:
- Kto ci o nas powiedział?
  Wydarłam się:
- No, przecież mówię, że nikt!
  W najbardziej nieodpowiednim momencie, jaki mogła sobie wybrać, zadzwoniła moja komórka. Zerknęłam na wyświetlacz. Nie patrząc na nikogo, odebrałam. W moim uchu, rozległ się głos zmartwionego Embry'ego:
- Hej, Sophia. Co się stało, że nie było cię w szkole?
- Zachorowałam. Mam grypę - skłamałam.
  Usłyszałam za sobą czyjś chichot.
- Może do ciebie przyjadę?
- Nie, nie Embry. Nie trzeba. Musze kończyć.
  Poczułam, jak w gardle zbiera mi się wielka gula, której nie mogłam przełknąć. Ostatni raz rozmawiałam z przyjacielem i jeszcze skłamałam.
  Rozłączyłam się.
- Dobra, kończmy to - powiedziałam stanowczo.
  Zimna ręka przywódcy wystrzeliła w moją stronę, lecz on tylko ujął moją dłoń. Zrobiłam podejrzliwą minę, nie cofając się jednak. Usłyszałam w głowie nieokreślone szmery dobiegające z różnych kierunków. Wiedziałam, że to czarnowłosy próbuje czytać mi w myślach. Pomyślałam: ''Weź się odwal od moich myśli, krwiopijco'' i spróbowałam zrobić tak jakby tarczę ochronną.
  Natomiast wampir patrzył na mnie jakbym dała mu w twarz.
- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem - odparł po chwili. - Feliksie?
  Ktoś wysoko mnie podrzucił. Zaczynałam spadać, kiedy najwyższą część sklepienia miałam na wyciągnięcie ręki. A spadałam tak lekko, że prawie tego nie czułam. Zmieniło się to w chwili, gdy dół znajdował się dwa metry pode mną. Zanim czyjaś dłoń z mocą rakiety odrzutowej przycisnęła mnie z hukiem do podłogi, znów usłyszałam krzyk.

sobota, 5 stycznia 2013

Rozdział 8

  Mimo wszystko nie mogłam znieść myśli o tygodniowej rozłące z Embrym i Nicol. Wspaniałomyślnie postanowiłam ich nie informować o wyjeździe. Zachowywali się całkiem normalnie, pomijając fakt, że już przed pierwszą lekcją zaczęli zadawać mi pytania w stylu: ''co się stało'' i ''gdzie poszłaś''. Nie odpowiadałam na nie; po raz pierwszy w życiu zdarzyło mi się, że nie umiałam przekonywająco skłamać. Oczywistą rzeczą był fakt, że nie powiedziałam im prawdy.
  Chcąc, nie chcąc, ostatnio zauważyłam, że rodzeństwo zaczęło gwałtownie rosnąć. W ciągu tygodnia ich wzrost wyniósł na oko sześć stóp. Mimo iż zawsze byłam od nich wyższa, nie przejęłam się tym - teraz to oni przejęli pałeczkę. Lecz kiedyś, gdy miałam wychowanie fizyczne razem z Nicol, zobaczyłam na jej prawym ramieniu taki dziwny tatuaż. Kiedy ją o niego zapytałam, zbagatelizowała sprawę mówiąc, że to naklejka.
  Po ostatniej lekcji pożegnałam się z nimi, doskonale maskując smutek i pojechałam do domu, przekraczając dozwoloną prędkość. Kilka razy wydawało mi się, że przy drodze widzę coś pomarańczowego, ale zapewne to była tylko gra słońca ze deszczem.
                                                                           ***
  Tata, zapoznawszy się z planem wyjazdu, życzliwie odwiózł mnie na lotnisko w Port Angeles. Po drodze nie pytał o nic. Ze zdziwieniem zauważyłam, że nie interesował go ani cel, ani powód odwiedzin.
  Żegnając się z nim, nie płakałam. Nie miałam tego w zwyczaju. W ogóle nie byłam wrażliwa na tego typu sprawy. Z dumą stwierdzam, że ostatni raz płakałam jedenaście lat temu, kiedy pierwszy raz złamałam rękę.
  Siedzieliśmy wtedy w sali, a z nami przedszkolanki. Jako, że nie chodziłam do szkoły, tylko do tzw. ''zerówki'', po obiedzie wychodziliśmy na dwór, pobawić się. W pewnym momencie dzieciak o imieniu John stwierdził, że nikt nie zdoła wejść na drzewo. Owo drzewo było kasztanowcem, niezwykle sędziwym, przez co doskonałym do wchodzenia. Jak powiedział John, nikt nie podjął wyzwania. Ale oczywiście ja musiałam się wyrwać. Nie to, że wejście na kasztanowca sprawiło mi kłopot. Kłopot pojawił się w chwili, gdy z tego drzewa postanowiłam zejść. Nim opiekunki zdążyły jakkolwiek zareagować, leżałam na ziemi z ręką przyciśniętą do brzucha. Pamiętam z tego niewiele; naokoło mnie wielką kałużę krwi, białą kość znajdującą się w dawnym miejscu mojego łokcia oraz przedszkolanki, które zaganiały inne dzieciaki do sali, by na mnie nie patrzyły. Jedna z nich została ze mną i wezwała karetkę. Potem dowiedziałam się, że leżałam w łóżku tydzień i do nikogo się nie odzywałam, tylko tępym wzrokiem wypatrywałam czegoś uporczywie na suficie.
  Kolejne złamania, a takowe to u mnie rutyna, kończyły się na cichym syknięciu z bólu i wizycie w szpitalu. Jestem zadowolona z tego, że umiem przekonać samą siebie o swojej własnej sile woli.
  Moje myśli skierowały się na inny tor, kiedy leciałam trzynaście tysięcy metrów nad ziemią. Zdałam sobie bowiem sprawę z tego jak zachowaliby się Cullenowie, gdyby zobaczyli mnie w wieku sześciu lat. Nieświadomie nie pomyślałam o doktorze Carlisle'u, być może dlatego, że podczas mojego rocznego pobytu w Forks zdążyłam już złamać drugą rękę tak mocno, jak w zerówce. A że najstarszy z Cullenów był też najlepszym lekarzem w miasteczku, zazwyczaj to on nastawiał mi kość z powrotem. Niechętnie stwierdzam, że do niego się przyzwyczaiłam.
  Kilka siedzeń przede mną, dostrzegłam jakąś znajomą postać. Uznałam jednak, że mi się przywidziało, co usprawiedliwiałam okropnym zmęczeniem.
  Dziewięć godzin później obudził mnie jakiś trzydziestoparoletni pan, zajmujący miejsce przy mnie, że podchodzimy do lądowania i muszę dostosować się do poleceń stewardessy.
  Lądowanie wydawało mi się bardzo długie, choć w rzeczywistości trwało zaledwie dziesięć minut.
  Kiedy w końcu wysiadłam z samolotu, odetchnęłam. Znajdowałam się jakieś dwadzieścia kilometrów od Volterry, a od babci i dziadka szesnaście.
  Wsiadłam do pierwszej lepszej taksówki. Po trzech minutach podróży poczułam, że jest coś nie tak. Intuicja podpowiadała mi, że jedziemy w złą stronę, oddalając się od Volterry. Już miałam to powiedzieć kierowcy, gdy w lusterku wstecznym błysnęły czerwone oczy. Taksówkarz gwałtownie zatrzymał samochód, wysiadł z niego i brutalnie wyszarpnął mnie na zewnątrz. Mimo chwili grozy, niekoniecznie się bałam.
  Moment później, coś ciężkiego i zimnego rąbnęło mnie w tył głowy. Nie mogąc się zatrzymać, zaczęłam w milczeniu osuwać się w ciemną otchłań.