Obudziły mnie podniesione głosy:
- To już szósty dzień! - krzyczała jakaś dziewczyna. - Dzisiaj powinna wrócić do domu! Ona się nie obudzi!
- Obudzi! Zobaczycie! - odkrzyknął jakiś chłopak.
- Jasper, odpuść sobie! - znów wrzasnęła ta sama dziewczyna.
Po jej słowach zaległa cisza.
Jasper? Jasper!
Gwałtownie usiadłam i niechcący jęknęłam. Poczułam już kolejny raz w głowie charakterystyczny szmer i kolejny raz postawiłam ceglany mur. Strasznie bolała mnie głowa. Podniosłam do niej rękę i zobaczyłam opatrunek. Nic z tego nie rozumiałam. W ogóle, gdzie ja byłam?
Byłam... Można to uznać za gabinet, ale nie lekarski... gabinet DOMOWY lekarza? Półki z książkami na jednej ścianie, zupełnie jak u mnie, pod drugą ścianą wielkie biurko, na którym w równych rządkach porozkładano papiery, segregatory i różne inne, kompletnie nieinteresujące rzeczy. Zdałam sobie sprawę, że siedzę na łóżku, które stoi na środku, co prawda, niewielkiego pomieszczenia. Obok mnie, na specjalnej tacy, ustawiono pełno przyrządów lekarskich; stetoskop, bandaże, plastry i tak dalej...
Nagle, kątem oka dostrzegłam jakiś ruch przy drzwiach. Nie zdziwiłam się bardzo, gdy zobaczyłam w nich Jaspera Cullena, ale i tak zadziałałam intuicyjnie. Wyskoczyłam z łóżka i chciałam się cofnąć, lecz poczułam takie zawroty głowy, że osunęłam się na kolana. Silna wola słabła...
Jasper podbiegł do mnie w wampirzym tempie i podniósł. Poddałam mu się, wiedząc ile mnie to będzie kosztować.
Kiedy przeszliśmy przez drzwi do innego pokoju, szmer w mojej głowie powrócił, tym razem nasilony. Zatkałam uszy dłońmi, nie panując nad sobą i krzyknęłam:
- Przestańcie!
Kimkolwiek oni byli, przystali na moje żądanie.
Ostrożnie otworzyłam oczy i nie zważając na to, że chłopak ciągle trzyma mnie za ramiona, ze strachu się cofnęłam. Przede mną stała cała rodzina Cullenów wraz z Bellą. W dodatku za oknem mignęło mi coś pomarańczowego, ale zaraz zniknęło. Ustawili się tyłem do drzwi, odcinając mi ewentualną drogę ucieczki. Nawet śmiertelniczka się do tego przyczyniła; stanęła obok Edwarda.
Odzyskując panowanie nad sobą, nerwowo wysunęłam się z uścisku Jaspera, arogancko się otrzepując, co wyraźnie nikomu nie przypadło do gustu. Nic nie robiąc sobie z tego, że jest to prawdopodobnie ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu, ruszyłam w stronę drzwi. Miałam zamiar kopać, uderzać, gryźć i szczypać każdego, kto spróbuje mnie powstrzymać.
Jak na zawołanie, Carlisle uspokajająco wyciągnął rękę, lecz ja wrzasnęłam:
- Zostawcie mnie! Ja chcę stąd wyjść!
To było za wiele. Bezwładnie, jednak całkowicie świadomie, ponownie osunęłam się na kolana, chowając głowę w dłonie, by nie widzieli łez spływających po policzkach, które były zdumione nienaturalnym zjawiskiem słonego deszczu. Usłyszałam głosy, a potem jeden, który równie stanowczo, co ja wcześniej, powiedział:
- Jasper, pozwól, że ja się tym zajmę.
- Bello...
Tak, to znowu Jasper Cullen. Chyba dał za wygraną, w każdym bądź razie zaraz poczułam ciepłe dłonie, które mnie podniosły i posadziły na kanapie. Oddychałam płytko, próbując się opanować.
Niespodziewanie do mojej głowy wpłynęły, jak rwąca rzeka wspomnienia ostatnich dni. Były tak bolesne i namacalne, że żeby nie krzyknąć zagryzłam wargę i wbiłam ręce w poręcz sofy. Wstrzymując powietrze, czekałam aż to minie. Lecz nie miało takiego zamiaru.
Zdania, a właściwie słowa, już w następnej sekundzie zaczęły wypływać z mojego umysłu, a ja nie potrafiłam ich powstrzymać:
- Cullenowie... Boże, oni są... - Między słowami strasznie szlochałam. - Bella, jak ty tu... Jane... To bolało, tak bardzo bolało... A później Railey... Railey i ... - fakty kompletnie mi się mieszały. - Victoria, ona... nie... Ona wątpiła, czy będę dobra... A potem taki czarnowłosy... On... on kazał... mnie zabić. Ale to Feliks... Nie wytrzymam...
Trzęsłam się niemiłosiernie, a trzymające mnie, na powrót, zimne ramiona, nic nie pomagały. Głupio robiąc, przytuliłam się do tego kogoś, wciąż mówiąc:
- Ja nie chcę umierać... Jeszcze Embry zadzwonił... a ja kłamałam... Zostawiłam Nicol w szatni... Jechaliśmy szybko... Uciekaliśmy... Wpadłam na Jaspera... strasznie się bałam... Ten czarnowłosy... on zapytał się mnie, kto mi powiedział... Nie mogłam powiedzieć, że... Cullenowie... Nie... nie zrobiłam tego...- a potem niespodziewanie się wydarłam. - Ja nie chcę umierać!
Nie wiedziałam co mówię. Zwykłe, codzienne rzeczy, mieszałam z niebezpiecznymi. Wtuliłam się porządniej w ramiona pocieszyciela, który szepnął:
- Już wszystko dobrze, nie martw się.
Ze zgrozą zrozumiałam, że tulę się do Jaspera. Lecz mimo tego nie mogłam zmusić się do przestania, bo ciągle czułam na sobie wzrok ośmiu osób.
Podskoczyłam, gdy usłyszałam, jak dzwoni moja komórka. Odrywając się od chłopaka, jęknęłam, widząc, kto do mnie telefonuje. Moje otępienie znów się odezwało:
- To Nicol... Ja... ja nie chcę odebrać... Mówiłam mu, że jestem chora... Nie mogę jej powiedzieć... gdzie jestem...
Wstałam nagle, widząc otwarte okno niedaleko mnie. Mocno się zamachnęłam, wyrzucając przez nie komórkę. Nie zważając na zdziwione spojrzenia Cullenów i Belli, usiadłam z powrotem na kanapę, jakby to, co zrobiłam, było najnormalniejszą rzeczą pod słońcem. Na powrót przytuliłam się do Jaspera, znowu dygocząc i mówiąc już normalnym głosem:
- Szłam z Nicol i Embrym i poczułam wiatr. Wsadziłam ich szybko do samochodu, bo wiedziałam, że to ten zły. Zapytał się mnie, czy zechcę odpowiedzieć na jakieś pytania, ale później się obudziłam i była tam... tak, Victoria... - nieświadomie zmieniłam wątek. - A kiedy wysiadłam z samolotu, wsiadłam do taksówki. Kierowca pojechał w złą stronę. Wampir. Też się obudziłam, po jakimś czasie. Wtedy się mnie spytał... Potem Jane... - zaczęłam się zacinać. - To bolało... bardzo. Gdy przestało, znów zapytał... Czytał mi w myślach... Leciałam do góry... I na dół... Na dole ktoś tak... Mnie do ziemi... Przycisnął... - pokazałam mniej więcej jak. - A teraz... jestem tu. Jak?
''Odpowiadając'' na moje pytanie, Rosalie podeszła do Emmetta i pogłaskała go czule po policzku. Uśmiechnęła się do mnie i oznajmiła:
-To wszystko dzięki Emmettowi.
czwartek, 24 stycznia 2013
piątek, 18 stycznia 2013
Rozdział 9
Ocuciło mnie zimne powietrze i kafelkowa podłoga w jakiejś sali. Leżałam na brzuchu, a ktoś przyciskał mi głowę do posadzki, trzymając za kark. Mimo że powinnam być sparaliżowana strachem, głośno prychnęłam.
- Wampiry - syknęłam tak, że każdy mnie słyszał.
W odpowiedzi dosłyszałam powiedziane;
- Feliks, postaw ją.
Zostałam podniesiona, tak jak rozkazano.
Znalazłam się w wielkiej sali, możliwe, że w jakiejś świątyni lub katedrze. Kopułę zdobiły setki małych okienek. Przede mną, na podwyższeniu, na trzech bogato zdobionych krzesłach, siedzieli trzej mężczyźni. Jeden z czarnymi, długimi, prostymi włosami oraz czerwonymi oczami, siedzący dotychczas na środkowym miejscu, wstał. Pozostali dwaj mężczyźni: brązowowłosy i białowłosy, przyglądali mu się z zaciekawieniem.
Po mojej prawej stronie stał prawdopodobnie Feliks, a dalej dziewczyna, najwyżej piętnastoletnia z może dwa lata starszym od niej chłopakiem. Byli do siebie bardzo podobni, nic więc dziwnego, że wzięłam ich za rodzeństwo.
Czarnowłosy podszedł do mnie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Już otwierał usta, by coś powiedzieć, lecz ja niemądrze go uprzedziłam:
- Mogę się założyć, że przewodniczysz wszystkimi wampirami i Feliks zabrał mnie tu tylko po to, by mógł mnie zabić. Czyż nie?
Zdziwiło go to. Nie okazał jednak, jak bardzo, niósł jedynie jedną brew do góry. Rzekł niesamowicie lodowatym głosem:
- Tak, masz rację. Ale przejdźmy do rzeczy. Zanim, jak sama powiedziałaś, Feliks cię zabije, zadam ci jedno pytanie: od kogo się o nas dowiedziałaś?
Parsknęłam śmiechem. Mogłam wydać Cullenów, lecz nie miałabym wtedy satysfakcji, bo nie zobaczyłabym, jak zdychają.
- Od nikogo. Sama do tego doszłam.
Ku mojemu zdumieniu, czarnowłosy uśmiechnął się i skinął lekko głową, szepcząc:
- Jane...
I w tym momencie poczułam straszny ból, jaki nie towarzyszył mi nawet podczas pierwszego złamania. Czułam, jakby każdą moją komórkę ktoś przecinał piłą łańcuchową. Usilnie stałam na nogach, zaciskając zęby. W pewnej chwili wydawało mi się, że słyszę trzask zamykanych drzwi i krzyk. Równie dobrze to ja mogłam tak krzyczeć, mimo że starałam do tego nie dopuścić. Wbrew wszystkiemu nadal stałam, łapczywe chwytając powietrze.
W następnej sekundzie ból zniknął tak szybko, jak się pojawił. Nie upadłam na kolana, błagając o litość. Chciałam błagać o śmierć, ale wiedząc, że ona i tak zaraz nadejdzie, postanowiłam się na koniec nie błaźnić.
Ponowił pytanie:
- Kto ci o nas powiedział?
Wydarłam się:
- No, przecież mówię, że nikt!
W najbardziej nieodpowiednim momencie, jaki mogła sobie wybrać, zadzwoniła moja komórka. Zerknęłam na wyświetlacz. Nie patrząc na nikogo, odebrałam. W moim uchu, rozległ się głos zmartwionego Embry'ego:
- Hej, Sophia. Co się stało, że nie było cię w szkole?
- Zachorowałam. Mam grypę - skłamałam.
Usłyszałam za sobą czyjś chichot.
- Może do ciebie przyjadę?
- Nie, nie Embry. Nie trzeba. Musze kończyć.
Poczułam, jak w gardle zbiera mi się wielka gula, której nie mogłam przełknąć. Ostatni raz rozmawiałam z przyjacielem i jeszcze skłamałam.
Rozłączyłam się.
- Dobra, kończmy to - powiedziałam stanowczo.
Zimna ręka przywódcy wystrzeliła w moją stronę, lecz on tylko ujął moją dłoń. Zrobiłam podejrzliwą minę, nie cofając się jednak. Usłyszałam w głowie nieokreślone szmery dobiegające z różnych kierunków. Wiedziałam, że to czarnowłosy próbuje czytać mi w myślach. Pomyślałam: ''Weź się odwal od moich myśli, krwiopijco'' i spróbowałam zrobić tak jakby tarczę ochronną.
Natomiast wampir patrzył na mnie jakbym dała mu w twarz.
- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem - odparł po chwili. - Feliksie?
Ktoś wysoko mnie podrzucił. Zaczynałam spadać, kiedy najwyższą część sklepienia miałam na wyciągnięcie ręki. A spadałam tak lekko, że prawie tego nie czułam. Zmieniło się to w chwili, gdy dół znajdował się dwa metry pode mną. Zanim czyjaś dłoń z mocą rakiety odrzutowej przycisnęła mnie z hukiem do podłogi, znów usłyszałam krzyk.
- Wampiry - syknęłam tak, że każdy mnie słyszał.
W odpowiedzi dosłyszałam powiedziane;
- Feliks, postaw ją.
Zostałam podniesiona, tak jak rozkazano.
Znalazłam się w wielkiej sali, możliwe, że w jakiejś świątyni lub katedrze. Kopułę zdobiły setki małych okienek. Przede mną, na podwyższeniu, na trzech bogato zdobionych krzesłach, siedzieli trzej mężczyźni. Jeden z czarnymi, długimi, prostymi włosami oraz czerwonymi oczami, siedzący dotychczas na środkowym miejscu, wstał. Pozostali dwaj mężczyźni: brązowowłosy i białowłosy, przyglądali mu się z zaciekawieniem.
Po mojej prawej stronie stał prawdopodobnie Feliks, a dalej dziewczyna, najwyżej piętnastoletnia z może dwa lata starszym od niej chłopakiem. Byli do siebie bardzo podobni, nic więc dziwnego, że wzięłam ich za rodzeństwo.
Czarnowłosy podszedł do mnie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Już otwierał usta, by coś powiedzieć, lecz ja niemądrze go uprzedziłam:
- Mogę się założyć, że przewodniczysz wszystkimi wampirami i Feliks zabrał mnie tu tylko po to, by mógł mnie zabić. Czyż nie?
Zdziwiło go to. Nie okazał jednak, jak bardzo, niósł jedynie jedną brew do góry. Rzekł niesamowicie lodowatym głosem:
- Tak, masz rację. Ale przejdźmy do rzeczy. Zanim, jak sama powiedziałaś, Feliks cię zabije, zadam ci jedno pytanie: od kogo się o nas dowiedziałaś?
Parsknęłam śmiechem. Mogłam wydać Cullenów, lecz nie miałabym wtedy satysfakcji, bo nie zobaczyłabym, jak zdychają.
- Od nikogo. Sama do tego doszłam.
Ku mojemu zdumieniu, czarnowłosy uśmiechnął się i skinął lekko głową, szepcząc:
- Jane...
I w tym momencie poczułam straszny ból, jaki nie towarzyszył mi nawet podczas pierwszego złamania. Czułam, jakby każdą moją komórkę ktoś przecinał piłą łańcuchową. Usilnie stałam na nogach, zaciskając zęby. W pewnej chwili wydawało mi się, że słyszę trzask zamykanych drzwi i krzyk. Równie dobrze to ja mogłam tak krzyczeć, mimo że starałam do tego nie dopuścić. Wbrew wszystkiemu nadal stałam, łapczywe chwytając powietrze.
W następnej sekundzie ból zniknął tak szybko, jak się pojawił. Nie upadłam na kolana, błagając o litość. Chciałam błagać o śmierć, ale wiedząc, że ona i tak zaraz nadejdzie, postanowiłam się na koniec nie błaźnić.
Ponowił pytanie:
- Kto ci o nas powiedział?
Wydarłam się:
- No, przecież mówię, że nikt!
W najbardziej nieodpowiednim momencie, jaki mogła sobie wybrać, zadzwoniła moja komórka. Zerknęłam na wyświetlacz. Nie patrząc na nikogo, odebrałam. W moim uchu, rozległ się głos zmartwionego Embry'ego:
- Hej, Sophia. Co się stało, że nie było cię w szkole?
- Zachorowałam. Mam grypę - skłamałam.
Usłyszałam za sobą czyjś chichot.
- Może do ciebie przyjadę?
- Nie, nie Embry. Nie trzeba. Musze kończyć.
Poczułam, jak w gardle zbiera mi się wielka gula, której nie mogłam przełknąć. Ostatni raz rozmawiałam z przyjacielem i jeszcze skłamałam.
Rozłączyłam się.
- Dobra, kończmy to - powiedziałam stanowczo.
Zimna ręka przywódcy wystrzeliła w moją stronę, lecz on tylko ujął moją dłoń. Zrobiłam podejrzliwą minę, nie cofając się jednak. Usłyszałam w głowie nieokreślone szmery dobiegające z różnych kierunków. Wiedziałam, że to czarnowłosy próbuje czytać mi w myślach. Pomyślałam: ''Weź się odwal od moich myśli, krwiopijco'' i spróbowałam zrobić tak jakby tarczę ochronną.
Natomiast wampir patrzył na mnie jakbym dała mu w twarz.
- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem - odparł po chwili. - Feliksie?
Ktoś wysoko mnie podrzucił. Zaczynałam spadać, kiedy najwyższą część sklepienia miałam na wyciągnięcie ręki. A spadałam tak lekko, że prawie tego nie czułam. Zmieniło się to w chwili, gdy dół znajdował się dwa metry pode mną. Zanim czyjaś dłoń z mocą rakiety odrzutowej przycisnęła mnie z hukiem do podłogi, znów usłyszałam krzyk.
sobota, 5 stycznia 2013
Rozdział 8
Mimo wszystko nie mogłam znieść myśli o tygodniowej rozłące z Embrym i Nicol. Wspaniałomyślnie postanowiłam ich nie informować o wyjeździe. Zachowywali się całkiem normalnie, pomijając fakt, że już przed pierwszą lekcją zaczęli zadawać mi pytania w stylu: ''co się stało'' i ''gdzie poszłaś''. Nie odpowiadałam na nie; po raz pierwszy w życiu zdarzyło mi się, że nie umiałam przekonywająco skłamać. Oczywistą rzeczą był fakt, że nie powiedziałam im prawdy.
Chcąc, nie chcąc, ostatnio zauważyłam, że rodzeństwo zaczęło gwałtownie rosnąć. W ciągu tygodnia ich wzrost wyniósł na oko sześć stóp. Mimo iż zawsze byłam od nich wyższa, nie przejęłam się tym - teraz to oni przejęli pałeczkę. Lecz kiedyś, gdy miałam wychowanie fizyczne razem z Nicol, zobaczyłam na jej prawym ramieniu taki dziwny tatuaż. Kiedy ją o niego zapytałam, zbagatelizowała sprawę mówiąc, że to naklejka.
Po ostatniej lekcji pożegnałam się z nimi, doskonale maskując smutek i pojechałam do domu, przekraczając dozwoloną prędkość. Kilka razy wydawało mi się, że przy drodze widzę coś pomarańczowego, ale zapewne to była tylko gra słońca ze deszczem.
***
Tata, zapoznawszy się z planem wyjazdu, życzliwie odwiózł mnie na lotnisko w Port Angeles. Po drodze nie pytał o nic. Ze zdziwieniem zauważyłam, że nie interesował go ani cel, ani powód odwiedzin.
Żegnając się z nim, nie płakałam. Nie miałam tego w zwyczaju. W ogóle nie byłam wrażliwa na tego typu sprawy. Z dumą stwierdzam, że ostatni raz płakałam jedenaście lat temu, kiedy pierwszy raz złamałam rękę.
Siedzieliśmy wtedy w sali, a z nami przedszkolanki. Jako, że nie chodziłam do szkoły, tylko do tzw. ''zerówki'', po obiedzie wychodziliśmy na dwór, pobawić się. W pewnym momencie dzieciak o imieniu John stwierdził, że nikt nie zdoła wejść na drzewo. Owo drzewo było kasztanowcem, niezwykle sędziwym, przez co doskonałym do wchodzenia. Jak powiedział John, nikt nie podjął wyzwania. Ale oczywiście ja musiałam się wyrwać. Nie to, że wejście na kasztanowca sprawiło mi kłopot. Kłopot pojawił się w chwili, gdy z tego drzewa postanowiłam zejść. Nim opiekunki zdążyły jakkolwiek zareagować, leżałam na ziemi z ręką przyciśniętą do brzucha. Pamiętam z tego niewiele; naokoło mnie wielką kałużę krwi, białą kość znajdującą się w dawnym miejscu mojego łokcia oraz przedszkolanki, które zaganiały inne dzieciaki do sali, by na mnie nie patrzyły. Jedna z nich została ze mną i wezwała karetkę. Potem dowiedziałam się, że leżałam w łóżku tydzień i do nikogo się nie odzywałam, tylko tępym wzrokiem wypatrywałam czegoś uporczywie na suficie.
Kolejne złamania, a takowe to u mnie rutyna, kończyły się na cichym syknięciu z bólu i wizycie w szpitalu. Jestem zadowolona z tego, że umiem przekonać samą siebie o swojej własnej sile woli.
Moje myśli skierowały się na inny tor, kiedy leciałam trzynaście tysięcy metrów nad ziemią. Zdałam sobie bowiem sprawę z tego jak zachowaliby się Cullenowie, gdyby zobaczyli mnie w wieku sześciu lat. Nieświadomie nie pomyślałam o doktorze Carlisle'u, być może dlatego, że podczas mojego rocznego pobytu w Forks zdążyłam już złamać drugą rękę tak mocno, jak w zerówce. A że najstarszy z Cullenów był też najlepszym lekarzem w miasteczku, zazwyczaj to on nastawiał mi kość z powrotem. Niechętnie stwierdzam, że do niego się przyzwyczaiłam.
Kilka siedzeń przede mną, dostrzegłam jakąś znajomą postać. Uznałam jednak, że mi się przywidziało, co usprawiedliwiałam okropnym zmęczeniem.
Dziewięć godzin później obudził mnie jakiś trzydziestoparoletni pan, zajmujący miejsce przy mnie, że podchodzimy do lądowania i muszę dostosować się do poleceń stewardessy.
Lądowanie wydawało mi się bardzo długie, choć w rzeczywistości trwało zaledwie dziesięć minut.
Kiedy w końcu wysiadłam z samolotu, odetchnęłam. Znajdowałam się jakieś dwadzieścia kilometrów od Volterry, a od babci i dziadka szesnaście.
Wsiadłam do pierwszej lepszej taksówki. Po trzech minutach podróży poczułam, że jest coś nie tak. Intuicja podpowiadała mi, że jedziemy w złą stronę, oddalając się od Volterry. Już miałam to powiedzieć kierowcy, gdy w lusterku wstecznym błysnęły czerwone oczy. Taksówkarz gwałtownie zatrzymał samochód, wysiadł z niego i brutalnie wyszarpnął mnie na zewnątrz. Mimo chwili grozy, niekoniecznie się bałam.
Moment później, coś ciężkiego i zimnego rąbnęło mnie w tył głowy. Nie mogąc się zatrzymać, zaczęłam w milczeniu osuwać się w ciemną otchłań.
Chcąc, nie chcąc, ostatnio zauważyłam, że rodzeństwo zaczęło gwałtownie rosnąć. W ciągu tygodnia ich wzrost wyniósł na oko sześć stóp. Mimo iż zawsze byłam od nich wyższa, nie przejęłam się tym - teraz to oni przejęli pałeczkę. Lecz kiedyś, gdy miałam wychowanie fizyczne razem z Nicol, zobaczyłam na jej prawym ramieniu taki dziwny tatuaż. Kiedy ją o niego zapytałam, zbagatelizowała sprawę mówiąc, że to naklejka.
Po ostatniej lekcji pożegnałam się z nimi, doskonale maskując smutek i pojechałam do domu, przekraczając dozwoloną prędkość. Kilka razy wydawało mi się, że przy drodze widzę coś pomarańczowego, ale zapewne to była tylko gra słońca ze deszczem.
***
Tata, zapoznawszy się z planem wyjazdu, życzliwie odwiózł mnie na lotnisko w Port Angeles. Po drodze nie pytał o nic. Ze zdziwieniem zauważyłam, że nie interesował go ani cel, ani powód odwiedzin.
Żegnając się z nim, nie płakałam. Nie miałam tego w zwyczaju. W ogóle nie byłam wrażliwa na tego typu sprawy. Z dumą stwierdzam, że ostatni raz płakałam jedenaście lat temu, kiedy pierwszy raz złamałam rękę.
Siedzieliśmy wtedy w sali, a z nami przedszkolanki. Jako, że nie chodziłam do szkoły, tylko do tzw. ''zerówki'', po obiedzie wychodziliśmy na dwór, pobawić się. W pewnym momencie dzieciak o imieniu John stwierdził, że nikt nie zdoła wejść na drzewo. Owo drzewo było kasztanowcem, niezwykle sędziwym, przez co doskonałym do wchodzenia. Jak powiedział John, nikt nie podjął wyzwania. Ale oczywiście ja musiałam się wyrwać. Nie to, że wejście na kasztanowca sprawiło mi kłopot. Kłopot pojawił się w chwili, gdy z tego drzewa postanowiłam zejść. Nim opiekunki zdążyły jakkolwiek zareagować, leżałam na ziemi z ręką przyciśniętą do brzucha. Pamiętam z tego niewiele; naokoło mnie wielką kałużę krwi, białą kość znajdującą się w dawnym miejscu mojego łokcia oraz przedszkolanki, które zaganiały inne dzieciaki do sali, by na mnie nie patrzyły. Jedna z nich została ze mną i wezwała karetkę. Potem dowiedziałam się, że leżałam w łóżku tydzień i do nikogo się nie odzywałam, tylko tępym wzrokiem wypatrywałam czegoś uporczywie na suficie.
Kolejne złamania, a takowe to u mnie rutyna, kończyły się na cichym syknięciu z bólu i wizycie w szpitalu. Jestem zadowolona z tego, że umiem przekonać samą siebie o swojej własnej sile woli.
Moje myśli skierowały się na inny tor, kiedy leciałam trzynaście tysięcy metrów nad ziemią. Zdałam sobie bowiem sprawę z tego jak zachowaliby się Cullenowie, gdyby zobaczyli mnie w wieku sześciu lat. Nieświadomie nie pomyślałam o doktorze Carlisle'u, być może dlatego, że podczas mojego rocznego pobytu w Forks zdążyłam już złamać drugą rękę tak mocno, jak w zerówce. A że najstarszy z Cullenów był też najlepszym lekarzem w miasteczku, zazwyczaj to on nastawiał mi kość z powrotem. Niechętnie stwierdzam, że do niego się przyzwyczaiłam.
Kilka siedzeń przede mną, dostrzegłam jakąś znajomą postać. Uznałam jednak, że mi się przywidziało, co usprawiedliwiałam okropnym zmęczeniem.
Dziewięć godzin później obudził mnie jakiś trzydziestoparoletni pan, zajmujący miejsce przy mnie, że podchodzimy do lądowania i muszę dostosować się do poleceń stewardessy.
Lądowanie wydawało mi się bardzo długie, choć w rzeczywistości trwało zaledwie dziesięć minut.
Kiedy w końcu wysiadłam z samolotu, odetchnęłam. Znajdowałam się jakieś dwadzieścia kilometrów od Volterry, a od babci i dziadka szesnaście.
Wsiadłam do pierwszej lepszej taksówki. Po trzech minutach podróży poczułam, że jest coś nie tak. Intuicja podpowiadała mi, że jedziemy w złą stronę, oddalając się od Volterry. Już miałam to powiedzieć kierowcy, gdy w lusterku wstecznym błysnęły czerwone oczy. Taksówkarz gwałtownie zatrzymał samochód, wysiadł z niego i brutalnie wyszarpnął mnie na zewnątrz. Mimo chwili grozy, niekoniecznie się bałam.
Moment później, coś ciężkiego i zimnego rąbnęło mnie w tył głowy. Nie mogąc się zatrzymać, zaczęłam w milczeniu osuwać się w ciemną otchłań.
sobota, 29 grudnia 2012
Rozdział 7
Mimo sprzeciwów moich i Embry'ego, weszliśmy do przynajmniej dwudziestu sklepów. Co prawda, także na tym skorzystałam, powiększając swoją garderobę o kilka fajnych ciuchów, które pomogła mi wybrać Nicol. Nie przepadałam za zakupami. Embry widocznie się nudził, dlatego zastanawiałam się, czym zagroziła mu przyjaciółka, że tu z nami przyjechał.
Biorąc pod uwagę ranking przestępstw w Seattle, nigdzie nie mogłam się natknąć na jakąkolwiek wzmiankę o choćby jednym z trzydziestu dziewięciu morderstw. Wyraźnie dbali o reputację.
Nie wystarczyły dwie godziny, jak myślałam na początku. Po trzeciej godzinie łażenia po sklepach, stwierdziłam, że jeśli chcemy do północy zdążyć dojechać do domów, musimy się pospieszyć. Nicol zerknęła na zegarek i pokiwała głową, lecz nagle rzekła:
- Chodźmy coś zjeść, jestem głodna. Wy zapewne też.
Embry jęknął cicho, ale przystał na propozycję. Rzeczywiście byłam głodna. Poszliśmy zatem do jakiegoś baru, nieznanego mi z nazwy, nieopodal zaparkowanego samochodu.
Nicol lubiła mówić, więc jej w tym nie przeszkadzaliśmy. Od czasu do czasu któreś z nas mruknęło coś zdawkowo, przytaknęło lub pokręciło głową.
Tak więc kolejna godzina, która miała być poświęcona na dojazd co najmniej połowy drogi do domu, poszła na marne. I wcale nie narzekam. Tak naprawdę to się cieszyłam, że odrobinę się oderwałam.
Kiedy wyszliśmy z lokalu po 11 w nocy, zdziwiło mnie, że na mojej komórce nie widnieją żadne połączenie nieodebrane od rodziców.
Szliśmy spokojnym krokiem, kilka metrów przed nami stało moje auto, gdy niespodziewanie coś poczułam. W bezwietrzną, jesienną noc nagły, porywisty, sekundowy wiatr nie był normalny. Wiedziałam, co on oznacza.
Zaprowadziłam zdumionych przyjaciół do samochodu i bezceremonialnie wepchnęłam ich do środka. Zamykając drzwi, powiedziałam:
- Czekajcie tu na mnie.
Zamknęłam porządniej auto kluczykami, tak by przyjaciele nie mogli wyjść. Być może nigdy się nie dowiedzą, że to dla ich dobra.
Szybkim krokiem, nie zaważając na o wiele za bardzo przyspieszone tempo serca i rosnący strach, wyjrzałam zza róg jakiegoś budynku.
Szedł tam jakiś człowiek. W moją stronę.
Miał na sobie czarny garnitur z również czarną koszulą. Na oczy nałożył w bliżej nieokreślonym celu okulary przeciwsłoneczne.
Zatrzymał się przy mnie i zapytał zabójczo kuszącym głosem:
- Dobry wieczór. Przeprowadzam ankietę, w sprawie odpowiedniego odżywiania wśród dorosłych. Czy mógłbym zadać pani kilka pytań?
Od razu wyczułam, że to podstęp, lecz aby się upewnić, zgodziłam się. By zdemaskować go jeszcze łatwiej, zaproponowałam:
- Może byśmy gdzieś weszli? Tutaj jest bardzo zimno.
Nieznajomy uśmiechnął się złośliwie i rzekł:
- To chyba nie będzie potrzebne.
W mgnieniu oka pojawił się za mną i przytknął mi do ust watę. Poczułam, że się duszę. Potem odpłynęłam.
***
Ocknęłam się, kiedy ktoś mocno mną potrząsnął. Zorientowałam się, że leżę na betonowej podłodze, a nade mną ktoś się pochyla, jeszcze zanim otworzyłam oczy. A gdy w końcu to zrobiłam, natychmiast usiadłam i poczułam ostry ból w tylnej części głowy. Nade mną wisiały nie jedna, lecz dwie osoby. Jedną znałam, był nim ten chłopak, który chciał mnie udusić, a drugą - rudowłosa kobieta, której twarz zasłaniał cień.
Nagle przypomniało mi się, skąd go znam. Widziałam jego zdjęcie na co drugim drzewie w Seattle, podczas zakupów. Uważano go za zaginionego i rodzina pragnęła go odnaleźć.
W chwili gdy dziewiętnastoletni Railey zdjął okulary przeciwsłoneczne, kobieta wyszła z cienia. Oboje stanęli tak, że dokładnie widziałam ich czerwone oczy, więc moje przypuszczenia okazały się prawdziwe. Kobieta miała stanowczą minę, zdawała się zadufana w sobie. Była naprawdę piękna. Wystające kości policzkowe, nos zadarty, loki opadające na twarz i ramiona. Ręce oparła na biodrach i przyglądała mi się uważnie. Railey natomiast wyglądał na rozluźnionego i z czegoś zadowolonego. Na jego twarzy majaczył lekki, aczkolwiek złośliwy uśmieszek. Ręce splótł na karku, w ten sposób wyciągając mięśnie. Jedynym podobieństwem do kobiety był podejrzliwy wzrok.
- Jesteś pewien, że będzie wystarczająco dobra? - zapytała z powątpiewaniem.
Wydało mi się dziwne to, że w ich obecności, w obecności nieznanych mi wampirów, siedzę sobie spokojnie na podłodze, gdy w szkole boję się Cullenów, mimo że znam ich rok.
- O tak, będzie idealna - odparł chłopak.
Jednakże poczułam, że coś jest nie tak. Postanowiłam zareagować. Powiedziałam:
- Wiem, kim jesteście.
Spojrzeli na mnie w zdziwieniu. Widocznie tego się nie spodziewali.
- Jesteście wampirami - dopowiedziałam.
Wykorzystując moment zaskoczenia, spontanicznie podjęłam decyzję o ucieczce. Zerwałam się na nogi i zaczęłam biec do jedynych drzwi.
Usłyszałam jeszcze krótką wymianę zdań:
- Victoria, mam za nią pobiec?
- Och nie, Railey. Zajmą się nią Volturi.
***
Jak mogłam najszybciej, biegłam do auta, gdzie czekali nie mnie Nicol i Embry. Wampir zabrał mnie tylko pół kilometra od miejsca pierwszego spotkania, tak więc drogę znalazłam od razu.
Nie odpowiadając na pytania przyjaciół, pędem włączyłam silnik, zamknęłam drzwi od środka i wyjechaliśmy z Seattle.
To była najbardziej szalona jazdą, jaką kiedykolwiek przeżyłam. Mimo głośnych protestów dwójki pasażerów, wskazówka prędkościomierza nie spadała poniżej 200 km/h. Dzięki temu trzygodzinną drogę pokonaliśmy w jedną.
Odstawiłam ich do domu, patrząc uważnie, czy weszli do środka i pojechałam z powrotem do siebie.
Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, czekała na mnie mama.
- Czemu tak późno? - zapytała niezadowolona.
Postanowiłam zachować sarkastyczną wypowiedź dla siebie, szczególnie w związku z postanowieniem, które wymyśliłam w trakcie jazdy.
- Trochę nam zeszło - odparłam wymijająco.
Przyjrzała mi się uważnie, ale musiałam wyglądać dosyć przyzwoicie, bo westchnęła i nieco się rozluźniła. Podeszła i przytuliła mnie, pytając:
- I jak? Dobrze się bawiliście?
- Doskonale - skłamałam.
Delikatnie wysunęłam się z jej objęć i zaczęłam działać. Weszłam na schody i przystanęłam na nich wiedząc, że mnie obserwuje. I dobrze, o to mi chodziło. Rzekłam:
- Mamo, czy mogłabym... Albo nie... I tak mi nie pozwolisz...
Nabrała się. Patrząc na mnie zdumiona, odparła:
- O co chodzi?
Stwierdziłam, że nie ma co owijać w bawełnę.
- Chciałabym... - zaczęłam powoli - polecieć do babci i dziadka.
Mamę zamurowało, tak jak się spodziewałam. Moi dziadkowie mieszkali w Włoszech, czyli prawie piętnaście tysięcy kilometrów od Forks. Ich domek jednorodzinny stał nad piękną rzeką Pad, nieopodal dużego miasta - Volterry.
Jęknęłam, kiedy dotarło do mnie, jak niewielkie mam szanse na wygranie tej gry.
A chciałam tylko odpocząć od szkoły, a szczególnie od Cullenów, Railey'a i Victorii.
Od razu zaczęłam wkładać argumenty:
- Ale mamo, zanim odmówisz, proszę cię, dobrze się zastanów. Uczę się najlepiej w całej klasie, więc tydzień przerwy mi nie zaszkodzi, a poza tym już dawno mieliśmy ich odwiedzić. A w tym tygodniu i w następnym nie mam żadnych sprawdzianów, dlatego niczego nie zawalę. - Westchnęłam. - Proszę mamo, zgódź się.
Przez chwilę stałyśmy w milczeniu. Przyglądałyśmy się sobie nawzajem. Potem mama odpowiedziała:
- Dobrze, zgadzam się, pod warunkiem, że jeszcze jutro pójdziesz do szkoły.
Nie posiadając się z radości, podbiegłam do niej i dziękując, uściskałam. W następnej sekundzie wbiegłam cicho do pokoju i usiadłam przed komputerem. Kupiłam sobie bilet, na lotnisku miałam się zjawić dzisiaj po południu o 18.
Spakowałam się i od razu poszłam spać.
***
Zapominając w nocy zapisać w pamiętniku, zrobiłam tę czynność rano. Zdziwiłam się bardzo, kiedy na ostatniej stronie ktoś starannie napisał: "Słońce nas nie zabija." W ciągu ułamka sekundy dotarło do mnie kto to zrobił: Jasper Cullen.
Zamknęłam porządniej auto kluczykami, tak by przyjaciele nie mogli wyjść. Być może nigdy się nie dowiedzą, że to dla ich dobra.
Szybkim krokiem, nie zaważając na o wiele za bardzo przyspieszone tempo serca i rosnący strach, wyjrzałam zza róg jakiegoś budynku.
Szedł tam jakiś człowiek. W moją stronę.
Miał na sobie czarny garnitur z również czarną koszulą. Na oczy nałożył w bliżej nieokreślonym celu okulary przeciwsłoneczne.
Zatrzymał się przy mnie i zapytał zabójczo kuszącym głosem:
- Dobry wieczór. Przeprowadzam ankietę, w sprawie odpowiedniego odżywiania wśród dorosłych. Czy mógłbym zadać pani kilka pytań?
Od razu wyczułam, że to podstęp, lecz aby się upewnić, zgodziłam się. By zdemaskować go jeszcze łatwiej, zaproponowałam:
- Może byśmy gdzieś weszli? Tutaj jest bardzo zimno.
Nieznajomy uśmiechnął się złośliwie i rzekł:
- To chyba nie będzie potrzebne.
W mgnieniu oka pojawił się za mną i przytknął mi do ust watę. Poczułam, że się duszę. Potem odpłynęłam.
***
Ocknęłam się, kiedy ktoś mocno mną potrząsnął. Zorientowałam się, że leżę na betonowej podłodze, a nade mną ktoś się pochyla, jeszcze zanim otworzyłam oczy. A gdy w końcu to zrobiłam, natychmiast usiadłam i poczułam ostry ból w tylnej części głowy. Nade mną wisiały nie jedna, lecz dwie osoby. Jedną znałam, był nim ten chłopak, który chciał mnie udusić, a drugą - rudowłosa kobieta, której twarz zasłaniał cień.
Nagle przypomniało mi się, skąd go znam. Widziałam jego zdjęcie na co drugim drzewie w Seattle, podczas zakupów. Uważano go za zaginionego i rodzina pragnęła go odnaleźć.
W chwili gdy dziewiętnastoletni Railey zdjął okulary przeciwsłoneczne, kobieta wyszła z cienia. Oboje stanęli tak, że dokładnie widziałam ich czerwone oczy, więc moje przypuszczenia okazały się prawdziwe. Kobieta miała stanowczą minę, zdawała się zadufana w sobie. Była naprawdę piękna. Wystające kości policzkowe, nos zadarty, loki opadające na twarz i ramiona. Ręce oparła na biodrach i przyglądała mi się uważnie. Railey natomiast wyglądał na rozluźnionego i z czegoś zadowolonego. Na jego twarzy majaczył lekki, aczkolwiek złośliwy uśmieszek. Ręce splótł na karku, w ten sposób wyciągając mięśnie. Jedynym podobieństwem do kobiety był podejrzliwy wzrok.
- Jesteś pewien, że będzie wystarczająco dobra? - zapytała z powątpiewaniem.
Wydało mi się dziwne to, że w ich obecności, w obecności nieznanych mi wampirów, siedzę sobie spokojnie na podłodze, gdy w szkole boję się Cullenów, mimo że znam ich rok.
- O tak, będzie idealna - odparł chłopak.
Jednakże poczułam, że coś jest nie tak. Postanowiłam zareagować. Powiedziałam:
- Wiem, kim jesteście.
Spojrzeli na mnie w zdziwieniu. Widocznie tego się nie spodziewali.
- Jesteście wampirami - dopowiedziałam.
Wykorzystując moment zaskoczenia, spontanicznie podjęłam decyzję o ucieczce. Zerwałam się na nogi i zaczęłam biec do jedynych drzwi.
Usłyszałam jeszcze krótką wymianę zdań:
- Victoria, mam za nią pobiec?
- Och nie, Railey. Zajmą się nią Volturi.
***
Jak mogłam najszybciej, biegłam do auta, gdzie czekali nie mnie Nicol i Embry. Wampir zabrał mnie tylko pół kilometra od miejsca pierwszego spotkania, tak więc drogę znalazłam od razu.
Nie odpowiadając na pytania przyjaciół, pędem włączyłam silnik, zamknęłam drzwi od środka i wyjechaliśmy z Seattle.
To była najbardziej szalona jazdą, jaką kiedykolwiek przeżyłam. Mimo głośnych protestów dwójki pasażerów, wskazówka prędkościomierza nie spadała poniżej 200 km/h. Dzięki temu trzygodzinną drogę pokonaliśmy w jedną.
Odstawiłam ich do domu, patrząc uważnie, czy weszli do środka i pojechałam z powrotem do siebie.
Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, czekała na mnie mama.
- Czemu tak późno? - zapytała niezadowolona.
Postanowiłam zachować sarkastyczną wypowiedź dla siebie, szczególnie w związku z postanowieniem, które wymyśliłam w trakcie jazdy.
- Trochę nam zeszło - odparłam wymijająco.
Przyjrzała mi się uważnie, ale musiałam wyglądać dosyć przyzwoicie, bo westchnęła i nieco się rozluźniła. Podeszła i przytuliła mnie, pytając:
- I jak? Dobrze się bawiliście?
- Doskonale - skłamałam.
Delikatnie wysunęłam się z jej objęć i zaczęłam działać. Weszłam na schody i przystanęłam na nich wiedząc, że mnie obserwuje. I dobrze, o to mi chodziło. Rzekłam:
- Mamo, czy mogłabym... Albo nie... I tak mi nie pozwolisz...
Nabrała się. Patrząc na mnie zdumiona, odparła:
- O co chodzi?
Stwierdziłam, że nie ma co owijać w bawełnę.
- Chciałabym... - zaczęłam powoli - polecieć do babci i dziadka.
Mamę zamurowało, tak jak się spodziewałam. Moi dziadkowie mieszkali w Włoszech, czyli prawie piętnaście tysięcy kilometrów od Forks. Ich domek jednorodzinny stał nad piękną rzeką Pad, nieopodal dużego miasta - Volterry.
Jęknęłam, kiedy dotarło do mnie, jak niewielkie mam szanse na wygranie tej gry.
A chciałam tylko odpocząć od szkoły, a szczególnie od Cullenów, Railey'a i Victorii.
Od razu zaczęłam wkładać argumenty:
- Ale mamo, zanim odmówisz, proszę cię, dobrze się zastanów. Uczę się najlepiej w całej klasie, więc tydzień przerwy mi nie zaszkodzi, a poza tym już dawno mieliśmy ich odwiedzić. A w tym tygodniu i w następnym nie mam żadnych sprawdzianów, dlatego niczego nie zawalę. - Westchnęłam. - Proszę mamo, zgódź się.
Przez chwilę stałyśmy w milczeniu. Przyglądałyśmy się sobie nawzajem. Potem mama odpowiedziała:
- Dobrze, zgadzam się, pod warunkiem, że jeszcze jutro pójdziesz do szkoły.
Nie posiadając się z radości, podbiegłam do niej i dziękując, uściskałam. W następnej sekundzie wbiegłam cicho do pokoju i usiadłam przed komputerem. Kupiłam sobie bilet, na lotnisku miałam się zjawić dzisiaj po południu o 18.
Spakowałam się i od razu poszłam spać.
***
Zapominając w nocy zapisać w pamiętniku, zrobiłam tę czynność rano. Zdziwiłam się bardzo, kiedy na ostatniej stronie ktoś starannie napisał: "Słońce nas nie zabija." W ciągu ułamka sekundy dotarło do mnie kto to zrobił: Jasper Cullen.
Rozdział 6
Otwierając zeszyt, zauważyłam na marginesie zapisanych kilka słów starannym, trochę podobnym do mojego, pismem:
I wymazałam notkę z zeszytu, nie wymazując jej jednak z pamięci.
***
Wbiegłam z uśmiechem do kuchni, w której, jak miałam nadzieję, urzędowała mama, a tata siedział przy stole i czytał gazetę. Bez problemu odczytałam nagłówek: "Czy w Seattle grasuje seryjny morderca?" A my właśnie tam zamierzaliśmy pojechać...
- Cześć mamo, cześć tato! Czy mogłabym pojechać dzisiaj z Nicol i Embrym do Olimpii?
Tak, wiem, nie powinnam kłamać w takiej sprawie, ale wychodziło mi to perfekcyjnie, więc nie miałam podstaw sądzić, że mnie wyryją.
Mama wymieniła z tatą szybkie spojrzenie, które i tak zauważyłam, lecz nic nie powiedziałam i czekałam cierpliwie na odpowiedź. Wiedziałam, że czeka mnie mini - przesłuchanie, dlatego też przygotowywałam się na nie psychicznie.
Po jakiejś minucie totalnego bezruchu, tata odłożył gazetę na stół i przyjrzał mi się. Miałam nadzieję, że nie wyczyta z mojej twarzy niczego podejrzanego.
- Z kim? - I się zaczęło.
Na start wiedziałam, że mam przewagę, bo rodzice lubili moich przyjaciół i bezgranicznie ufali Embry'emu.
Mimowolnie westchnęłam.
- Przecież mówiłam, że z Nicol i Embrym i z nikim innym.
- O której macie zamiar tam jechać?
- O 16. - Odpowiadałam jak najspokojniej mogłam.
Tym razem włączyła się mama:
- A o której wrócicie?
To pytanie zawsze mnie denerwowało. No, bo skąd mam wiedzieć? To zależy od tego do ilu sklepów wejdziemy, czy pójdziemy coś zjeść i czy przypadkiem nie zepsuje mi się samochód.
- Nie wiem, mamo.
- To kto ma wiedzieć?! - zaczynała się kłócić.
- Gdybym wiedziała, to bym wam powiedziała - odparłam chłodno.
Jeszcze raz ta wymiana spojrzeń...
Tym razem westchnął tata.
- Możesz.
Nareszcie udzielił mi się entuzjazm Nicol. Krzyknęłam:
-Dziękuję! - I pobiegłam na górę, zamienić plecak na torebkę.
Wchodząc do pokoju od razu zobaczyłam Olivię, która siedziała przed oknem.
- Olivia, ile razy mam ci powtarzać, że nie wolno podglądać sąsiadów? - zapytałam.
A sąsiadem mieszkającym vis a vis mnie była Bella Swan.
- Czemu ty nie możesz mieć takiego chłopaka jakim jest Edward? - spytała, jakby nie usłyszała co do niej powiedziałam.
Wręcz ze smutkiem, także stanęłam przed oknem.
Na podjeździe do domu dziewczyny stało Volvo Edwarda, a jego właściciel opierał się o drzwiczki. Wyraźnie na coś czekał. I się doczekał. Po chwili z domu wyszła Bella i podbiegła do niego. On, jak na wampira przystało, podniósł ją z niesamowitą łatwością i pocałował ją na powitanie, po czym otworzył jej drzwiczki od strony pasażera. Sam usiadł przy kierownicy i razem odjechali, zapewne do jego domu.
Tego elementu zazdrościłam Belli.
Na ziemię sprowadziła mnie siostra:
- A Edward ma braci? - zapytała.
Gdy dotarła do mnie absurdalność tego pytania, po raz pierwszy od tygodnia, naprawdę zaczęłam się śmiać. Nie chcąc wyjść na nienormalną, odpowiedziałam pospiesznie:
- Tak, trzech.
Lecz udając, że miałam na myśli coś innego, rzekłam:
- Ale ty chyba jesteś dla nich za młoda.
Ona, po chwili pojmując mój tok rozumowania, zwiesiła głowę i powiedziała:
- Doktor Carlisle i pani Esme nie są wcale tacy starzy.
Tak bardzo się myliła!
Skierowałam rozmowę na inne tory, pragnąc uniknąć odpowiedzi:
- Zdaje mi się, że musisz odrobić lekcje.
Spojrzała na mnie spode łba, ale i tak z miejsca się nie ruszyła. Patrząc na zegarek, uświadomiłam sobie, ze mam pół godziny do wyjazdu, a nic kompletnie nie zrobiłam. Przepakowując się, zdałam sobie sprawę, że Olivia wciąż tu siedzi.
- Gdzie jedziesz? - zapytała.
- Do miasta - odpowiedziałam. - Do zobaczenia.
Wybiegłam z domu, wsiadłam do auta i odjechałam.
Spotkajmy się dziś o 17.00 na parkingu szkolnym.
Uśmiechnęłam się z satysfakcją do siebie i pomyślałam: ''No to masz problem''.I wymazałam notkę z zeszytu, nie wymazując jej jednak z pamięci.
***
Wbiegłam z uśmiechem do kuchni, w której, jak miałam nadzieję, urzędowała mama, a tata siedział przy stole i czytał gazetę. Bez problemu odczytałam nagłówek: "Czy w Seattle grasuje seryjny morderca?" A my właśnie tam zamierzaliśmy pojechać...
- Cześć mamo, cześć tato! Czy mogłabym pojechać dzisiaj z Nicol i Embrym do Olimpii?
Tak, wiem, nie powinnam kłamać w takiej sprawie, ale wychodziło mi to perfekcyjnie, więc nie miałam podstaw sądzić, że mnie wyryją.
Mama wymieniła z tatą szybkie spojrzenie, które i tak zauważyłam, lecz nic nie powiedziałam i czekałam cierpliwie na odpowiedź. Wiedziałam, że czeka mnie mini - przesłuchanie, dlatego też przygotowywałam się na nie psychicznie.
Po jakiejś minucie totalnego bezruchu, tata odłożył gazetę na stół i przyjrzał mi się. Miałam nadzieję, że nie wyczyta z mojej twarzy niczego podejrzanego.
- Z kim? - I się zaczęło.
Na start wiedziałam, że mam przewagę, bo rodzice lubili moich przyjaciół i bezgranicznie ufali Embry'emu.
Mimowolnie westchnęłam.
- Przecież mówiłam, że z Nicol i Embrym i z nikim innym.
- O której macie zamiar tam jechać?
- O 16. - Odpowiadałam jak najspokojniej mogłam.
Tym razem włączyła się mama:
- A o której wrócicie?
To pytanie zawsze mnie denerwowało. No, bo skąd mam wiedzieć? To zależy od tego do ilu sklepów wejdziemy, czy pójdziemy coś zjeść i czy przypadkiem nie zepsuje mi się samochód.
- Nie wiem, mamo.
- To kto ma wiedzieć?! - zaczynała się kłócić.
- Gdybym wiedziała, to bym wam powiedziała - odparłam chłodno.
Jeszcze raz ta wymiana spojrzeń...
Tym razem westchnął tata.
- Możesz.
Nareszcie udzielił mi się entuzjazm Nicol. Krzyknęłam:
-Dziękuję! - I pobiegłam na górę, zamienić plecak na torebkę.
Wchodząc do pokoju od razu zobaczyłam Olivię, która siedziała przed oknem.
- Olivia, ile razy mam ci powtarzać, że nie wolno podglądać sąsiadów? - zapytałam.
A sąsiadem mieszkającym vis a vis mnie była Bella Swan.
- Czemu ty nie możesz mieć takiego chłopaka jakim jest Edward? - spytała, jakby nie usłyszała co do niej powiedziałam.
Wręcz ze smutkiem, także stanęłam przed oknem.
Na podjeździe do domu dziewczyny stało Volvo Edwarda, a jego właściciel opierał się o drzwiczki. Wyraźnie na coś czekał. I się doczekał. Po chwili z domu wyszła Bella i podbiegła do niego. On, jak na wampira przystało, podniósł ją z niesamowitą łatwością i pocałował ją na powitanie, po czym otworzył jej drzwiczki od strony pasażera. Sam usiadł przy kierownicy i razem odjechali, zapewne do jego domu.
Tego elementu zazdrościłam Belli.
Na ziemię sprowadziła mnie siostra:
- A Edward ma braci? - zapytała.
Gdy dotarła do mnie absurdalność tego pytania, po raz pierwszy od tygodnia, naprawdę zaczęłam się śmiać. Nie chcąc wyjść na nienormalną, odpowiedziałam pospiesznie:
- Tak, trzech.
Lecz udając, że miałam na myśli coś innego, rzekłam:
- Ale ty chyba jesteś dla nich za młoda.
Ona, po chwili pojmując mój tok rozumowania, zwiesiła głowę i powiedziała:
- Doktor Carlisle i pani Esme nie są wcale tacy starzy.
Tak bardzo się myliła!
Skierowałam rozmowę na inne tory, pragnąc uniknąć odpowiedzi:
- Zdaje mi się, że musisz odrobić lekcje.
Spojrzała na mnie spode łba, ale i tak z miejsca się nie ruszyła. Patrząc na zegarek, uświadomiłam sobie, ze mam pół godziny do wyjazdu, a nic kompletnie nie zrobiłam. Przepakowując się, zdałam sobie sprawę, że Olivia wciąż tu siedzi.
- Gdzie jedziesz? - zapytała.
- Do miasta - odpowiedziałam. - Do zobaczenia.
Wybiegłam z domu, wsiadłam do auta i odjechałam.
Rozdział 5
Trzy następne lekcje jakoś przetrwałam nie widując przyjaciół, za to za często widując Cullenów.
Przyjaciół spotkałam dopiero na stołówce. Usiedliśmy w piątkę: ja, Embry, Nicol, Leath i Quill. Quill rozmawiał z Embrym, a Leath z Nicol. Ja tępo wpatrywałam się w stół przede mną, znów rozmyślając nad snem.
***
- Moglibyście coś dla mnie zrobić? - zapytał Jasper Edwarda i Alexa.
Siedzieli w szóstkę przy okrągłym stole na stołówce, a lada chwila miała tu przyjść także Bella.
Edward i Alex, wyrwani z rozmowy, spojrzeli z zaskoczeniem na brata i równocześnie pokiwali głowami.
- Zobaczylibyście, o czym myśli tamta dziewczyna?
Wskazał głową na Sophię Smith.
Jasper zauważył, że całe rodzeństwo dziwnie mu się przygląda.
Edward wraz z Alexem, bez zbędnych pytań, przystąpili do wypełnienia prośby. Mniej więcej pół minuty później, Alex zrobił przerażoną minę, co zdarzało się bardzo rzadko, lecz twarz Edwarda się nie zmieniła, był zupełnie spokojny. Jasper spojrzał na nich pytającym wzrokiem. Alex nie był gotowy do odpowiedzi; pokręcił głową, natomiast drugi już mówił:
- Myśli o swoim śnie, ale to chyba dosyć normalne?
Spojrzał na Alexa, lecz ten pokręcił przecząco głową. Jasper już miał poprosić brata o relację z jego wizyty w głowie Sophii, gdy przyszła Bella. A ponieważ wiedział, że ona i tak by się o tym dowiedziała, postanowił powiedzieć teraz i wszystkim, przynajmniej częściową, prawdę. Kiedy dziewczyna wygodnie oparła się o ramię Edwarda, Jasper kiwnął na Alexa.
Chłopak drżącym głosem powiedział:
- Śniło jej się, że szła ciemną, pustą uliczką, czuła się jakby śledzona. I... I nagle podbiegłeś do niej ty, Jasper. Ugryzłeś ją w szyję i wypiłeś krew. Całą. Ostatnim, co zapamiętała to było to, jak umierając patrzyła błagalnie na ciebie, a ty... Ty się śmiałeś.
Teraz wszyscy, bez wyjątku, byli wstrząśnięci. Najbardziej zaś Bella, jako człowiek oraz Jasper.
Nigdy w życiu nie pomyślałby, że Sophia ma o nim takie mniemanie. Dobra, był wampirem, ale nie ludożercą. Jak to możliwe, że taka drobna, niewinna i słaba dziewczyna mogła śnić o czymś takim?
Kiedy podniósł głowę w górę spostrzegł, że jego rodzeństwo oraz Bella patrzy na niego zdumione.
Zanim ktokolwiek zdążył cokolwiek powiedzieć, Alice zesztywniała. Siedzący obok niej Alex, otoczył ją ramieniem. Tym razem wszyscy utkwili w niej wzrok. Przez ponad minutę nikt się nie odzywał. Gdy w końcu Alice się rozluźniła, zrobiła jeszcze bardziej przerażoną minę, niż przed chwilą i powiedziała:
- Wszyscy się dowiedzą
A dowiedzieć się mogli tylko jednego: tego, kim Cullenowie są naprawdę.
Sparaliżowanie ich stolika nie objęło jedynie Rosalie.
- Przez kogo? - zapytała cicho.
Alice niepewnie na nią zerknęła.
- Przez Sophię Smith.
Alice, Rosalie, Bella, Alex, Edward, Emmett i Jasper jednocześnie spojrzeli na śmiertelną.
W tej samej chwili Sophia również na nich spojrzała. Lecz, co dziwnego, nie spuściła wzroku, ale Jasper doskonale czuł, że jest jej ciężko.
- Zmieniła myśl - oznajmili równocześnie Alex i Edward.
- To już było po śnie - kontynuował Edward. - Zastanawia się, kto odwiedził ją w nocy.
Po wyznaniu chłopaka wszyscy oczekiwali relacji Alexa. Ten pokiwał głową w zadumie i powiedział:
- Tak, ten ktoś... Hm... - Potem nagle wypalił: - Ten ktoś jest całkiem do ciebie podobny, Jasper.
***
Wtedy też dotarło do mnie, kim był nocny włamywacz. Wiedziałam, że go znam; długie, jasne włosy, wyskok z drugiego piętra... To musiał być Jasper Cullen.
Nie panując nad sobą, wybiegłam ze stołówki. Oparłam się plecami o zimną ścianę i zsuwając się na dół, usiadłam i zamknęłam oczy.
Jasper Cullen był w moim pokoju. Po co? Jedyna odpowiedź, jaka nasunęła mi się do głowy brzmiała: ''żeby mnie zabić''. Zresztą, jego wczorajsza mina po wypadku wyrażała właśnie chęć zabicia mnie.
Teraz, kiedy wiedziałam, że on może mnie w każdej chwili i bez problemu znaleźć zaczęłam się bać jeszcze bardziej, mimo że to prawie niemożliwe.
Poczułam, że ktoś obok mnie usiadł i odruchowo zerwałam się na nogi, otwierając oczy. Całe szczęście, okazało się, że to Embry. Wziął mnie za rękę i pociągnął na dół, bym z powrotem usiadła, więc usłuchałam.
- Co się stało? - zapytał z troską w głosie.
- Nic - odpowiedziałam ponuro.
Embry westchnął.
- Przecież widzę... - Nie dokończył.
Nie dokończył, ponieważ przede mną stanął nie kto inny tylko Jasper.
Lecz tym razem nie zerwałam się na nogi, jedynie patrzyłam na niego z przestrachem. Wyciągnął dłoń w moją stronę. Przez chwilę myślałam, że chce, żebym gdzieś z nim poszła, ale zaraz zorientowałam się, że trzyma coś w ręku.
- To chyba twoje?
Odezwał się. Jasper Cullen się do mnie odezwał. Miał taki miękki, melodyjny głos, lecz nie wiedzieć czemu, wyczułam w tym głosie coś na kształt bólu.
Gdy odebrałam swoją własność z szeroko otwartymi oczami, chłopak zniknął tak szybko, jak się pojawił.
Poszłam za jego przykładem. Wzięłam zeszyt i torbę i skierowałam się do klasy od biologii, w ogóle nie patrząc na Embry'ego.
Przyjaciół spotkałam dopiero na stołówce. Usiedliśmy w piątkę: ja, Embry, Nicol, Leath i Quill. Quill rozmawiał z Embrym, a Leath z Nicol. Ja tępo wpatrywałam się w stół przede mną, znów rozmyślając nad snem.
***
- Moglibyście coś dla mnie zrobić? - zapytał Jasper Edwarda i Alexa.
Siedzieli w szóstkę przy okrągłym stole na stołówce, a lada chwila miała tu przyjść także Bella.
Edward i Alex, wyrwani z rozmowy, spojrzeli z zaskoczeniem na brata i równocześnie pokiwali głowami.
- Zobaczylibyście, o czym myśli tamta dziewczyna?
Wskazał głową na Sophię Smith.
Jasper zauważył, że całe rodzeństwo dziwnie mu się przygląda.
Edward wraz z Alexem, bez zbędnych pytań, przystąpili do wypełnienia prośby. Mniej więcej pół minuty później, Alex zrobił przerażoną minę, co zdarzało się bardzo rzadko, lecz twarz Edwarda się nie zmieniła, był zupełnie spokojny. Jasper spojrzał na nich pytającym wzrokiem. Alex nie był gotowy do odpowiedzi; pokręcił głową, natomiast drugi już mówił:
- Myśli o swoim śnie, ale to chyba dosyć normalne?
Spojrzał na Alexa, lecz ten pokręcił przecząco głową. Jasper już miał poprosić brata o relację z jego wizyty w głowie Sophii, gdy przyszła Bella. A ponieważ wiedział, że ona i tak by się o tym dowiedziała, postanowił powiedzieć teraz i wszystkim, przynajmniej częściową, prawdę. Kiedy dziewczyna wygodnie oparła się o ramię Edwarda, Jasper kiwnął na Alexa.
Chłopak drżącym głosem powiedział:
- Śniło jej się, że szła ciemną, pustą uliczką, czuła się jakby śledzona. I... I nagle podbiegłeś do niej ty, Jasper. Ugryzłeś ją w szyję i wypiłeś krew. Całą. Ostatnim, co zapamiętała to było to, jak umierając patrzyła błagalnie na ciebie, a ty... Ty się śmiałeś.
Teraz wszyscy, bez wyjątku, byli wstrząśnięci. Najbardziej zaś Bella, jako człowiek oraz Jasper.
Nigdy w życiu nie pomyślałby, że Sophia ma o nim takie mniemanie. Dobra, był wampirem, ale nie ludożercą. Jak to możliwe, że taka drobna, niewinna i słaba dziewczyna mogła śnić o czymś takim?
Kiedy podniósł głowę w górę spostrzegł, że jego rodzeństwo oraz Bella patrzy na niego zdumione.
Zanim ktokolwiek zdążył cokolwiek powiedzieć, Alice zesztywniała. Siedzący obok niej Alex, otoczył ją ramieniem. Tym razem wszyscy utkwili w niej wzrok. Przez ponad minutę nikt się nie odzywał. Gdy w końcu Alice się rozluźniła, zrobiła jeszcze bardziej przerażoną minę, niż przed chwilą i powiedziała:
- Wszyscy się dowiedzą
A dowiedzieć się mogli tylko jednego: tego, kim Cullenowie są naprawdę.
Sparaliżowanie ich stolika nie objęło jedynie Rosalie.
- Przez kogo? - zapytała cicho.
Alice niepewnie na nią zerknęła.
- Przez Sophię Smith.
Alice, Rosalie, Bella, Alex, Edward, Emmett i Jasper jednocześnie spojrzeli na śmiertelną.
W tej samej chwili Sophia również na nich spojrzała. Lecz, co dziwnego, nie spuściła wzroku, ale Jasper doskonale czuł, że jest jej ciężko.
- Zmieniła myśl - oznajmili równocześnie Alex i Edward.
- To już było po śnie - kontynuował Edward. - Zastanawia się, kto odwiedził ją w nocy.
Po wyznaniu chłopaka wszyscy oczekiwali relacji Alexa. Ten pokiwał głową w zadumie i powiedział:
- Tak, ten ktoś... Hm... - Potem nagle wypalił: - Ten ktoś jest całkiem do ciebie podobny, Jasper.
***
Wtedy też dotarło do mnie, kim był nocny włamywacz. Wiedziałam, że go znam; długie, jasne włosy, wyskok z drugiego piętra... To musiał być Jasper Cullen.
Nie panując nad sobą, wybiegłam ze stołówki. Oparłam się plecami o zimną ścianę i zsuwając się na dół, usiadłam i zamknęłam oczy.
Jasper Cullen był w moim pokoju. Po co? Jedyna odpowiedź, jaka nasunęła mi się do głowy brzmiała: ''żeby mnie zabić''. Zresztą, jego wczorajsza mina po wypadku wyrażała właśnie chęć zabicia mnie.
Teraz, kiedy wiedziałam, że on może mnie w każdej chwili i bez problemu znaleźć zaczęłam się bać jeszcze bardziej, mimo że to prawie niemożliwe.
Poczułam, że ktoś obok mnie usiadł i odruchowo zerwałam się na nogi, otwierając oczy. Całe szczęście, okazało się, że to Embry. Wziął mnie za rękę i pociągnął na dół, bym z powrotem usiadła, więc usłuchałam.
- Co się stało? - zapytał z troską w głosie.
- Nic - odpowiedziałam ponuro.
Embry westchnął.
- Przecież widzę... - Nie dokończył.
Nie dokończył, ponieważ przede mną stanął nie kto inny tylko Jasper.
Lecz tym razem nie zerwałam się na nogi, jedynie patrzyłam na niego z przestrachem. Wyciągnął dłoń w moją stronę. Przez chwilę myślałam, że chce, żebym gdzieś z nim poszła, ale zaraz zorientowałam się, że trzyma coś w ręku.
- To chyba twoje?
Odezwał się. Jasper Cullen się do mnie odezwał. Miał taki miękki, melodyjny głos, lecz nie wiedzieć czemu, wyczułam w tym głosie coś na kształt bólu.
Gdy odebrałam swoją własność z szeroko otwartymi oczami, chłopak zniknął tak szybko, jak się pojawił.
Poszłam za jego przykładem. Wzięłam zeszyt i torbę i skierowałam się do klasy od biologii, w ogóle nie patrząc na Embry'ego.
poniedziałek, 24 grudnia 2012
Ogłoszenie
Dziękuję wszystkim, którzy czytają mojego bloga. Jeżeli moglibyście komentować, pisać co jest źle, a co ok, byłabym wdzięczna. Wesołych Świąt :D
Subskrybuj:
Posty (Atom)