sobota, 5 stycznia 2013

Rozdział 8

  Mimo wszystko nie mogłam znieść myśli o tygodniowej rozłące z Embrym i Nicol. Wspaniałomyślnie postanowiłam ich nie informować o wyjeździe. Zachowywali się całkiem normalnie, pomijając fakt, że już przed pierwszą lekcją zaczęli zadawać mi pytania w stylu: ''co się stało'' i ''gdzie poszłaś''. Nie odpowiadałam na nie; po raz pierwszy w życiu zdarzyło mi się, że nie umiałam przekonywająco skłamać. Oczywistą rzeczą był fakt, że nie powiedziałam im prawdy.
  Chcąc, nie chcąc, ostatnio zauważyłam, że rodzeństwo zaczęło gwałtownie rosnąć. W ciągu tygodnia ich wzrost wyniósł na oko sześć stóp. Mimo iż zawsze byłam od nich wyższa, nie przejęłam się tym - teraz to oni przejęli pałeczkę. Lecz kiedyś, gdy miałam wychowanie fizyczne razem z Nicol, zobaczyłam na jej prawym ramieniu taki dziwny tatuaż. Kiedy ją o niego zapytałam, zbagatelizowała sprawę mówiąc, że to naklejka.
  Po ostatniej lekcji pożegnałam się z nimi, doskonale maskując smutek i pojechałam do domu, przekraczając dozwoloną prędkość. Kilka razy wydawało mi się, że przy drodze widzę coś pomarańczowego, ale zapewne to była tylko gra słońca ze deszczem.
                                                                           ***
  Tata, zapoznawszy się z planem wyjazdu, życzliwie odwiózł mnie na lotnisko w Port Angeles. Po drodze nie pytał o nic. Ze zdziwieniem zauważyłam, że nie interesował go ani cel, ani powód odwiedzin.
  Żegnając się z nim, nie płakałam. Nie miałam tego w zwyczaju. W ogóle nie byłam wrażliwa na tego typu sprawy. Z dumą stwierdzam, że ostatni raz płakałam jedenaście lat temu, kiedy pierwszy raz złamałam rękę.
  Siedzieliśmy wtedy w sali, a z nami przedszkolanki. Jako, że nie chodziłam do szkoły, tylko do tzw. ''zerówki'', po obiedzie wychodziliśmy na dwór, pobawić się. W pewnym momencie dzieciak o imieniu John stwierdził, że nikt nie zdoła wejść na drzewo. Owo drzewo było kasztanowcem, niezwykle sędziwym, przez co doskonałym do wchodzenia. Jak powiedział John, nikt nie podjął wyzwania. Ale oczywiście ja musiałam się wyrwać. Nie to, że wejście na kasztanowca sprawiło mi kłopot. Kłopot pojawił się w chwili, gdy z tego drzewa postanowiłam zejść. Nim opiekunki zdążyły jakkolwiek zareagować, leżałam na ziemi z ręką przyciśniętą do brzucha. Pamiętam z tego niewiele; naokoło mnie wielką kałużę krwi, białą kość znajdującą się w dawnym miejscu mojego łokcia oraz przedszkolanki, które zaganiały inne dzieciaki do sali, by na mnie nie patrzyły. Jedna z nich została ze mną i wezwała karetkę. Potem dowiedziałam się, że leżałam w łóżku tydzień i do nikogo się nie odzywałam, tylko tępym wzrokiem wypatrywałam czegoś uporczywie na suficie.
  Kolejne złamania, a takowe to u mnie rutyna, kończyły się na cichym syknięciu z bólu i wizycie w szpitalu. Jestem zadowolona z tego, że umiem przekonać samą siebie o swojej własnej sile woli.
  Moje myśli skierowały się na inny tor, kiedy leciałam trzynaście tysięcy metrów nad ziemią. Zdałam sobie bowiem sprawę z tego jak zachowaliby się Cullenowie, gdyby zobaczyli mnie w wieku sześciu lat. Nieświadomie nie pomyślałam o doktorze Carlisle'u, być może dlatego, że podczas mojego rocznego pobytu w Forks zdążyłam już złamać drugą rękę tak mocno, jak w zerówce. A że najstarszy z Cullenów był też najlepszym lekarzem w miasteczku, zazwyczaj to on nastawiał mi kość z powrotem. Niechętnie stwierdzam, że do niego się przyzwyczaiłam.
  Kilka siedzeń przede mną, dostrzegłam jakąś znajomą postać. Uznałam jednak, że mi się przywidziało, co usprawiedliwiałam okropnym zmęczeniem.
  Dziewięć godzin później obudził mnie jakiś trzydziestoparoletni pan, zajmujący miejsce przy mnie, że podchodzimy do lądowania i muszę dostosować się do poleceń stewardessy.
  Lądowanie wydawało mi się bardzo długie, choć w rzeczywistości trwało zaledwie dziesięć minut.
  Kiedy w końcu wysiadłam z samolotu, odetchnęłam. Znajdowałam się jakieś dwadzieścia kilometrów od Volterry, a od babci i dziadka szesnaście.
  Wsiadłam do pierwszej lepszej taksówki. Po trzech minutach podróży poczułam, że jest coś nie tak. Intuicja podpowiadała mi, że jedziemy w złą stronę, oddalając się od Volterry. Już miałam to powiedzieć kierowcy, gdy w lusterku wstecznym błysnęły czerwone oczy. Taksówkarz gwałtownie zatrzymał samochód, wysiadł z niego i brutalnie wyszarpnął mnie na zewnątrz. Mimo chwili grozy, niekoniecznie się bałam.
  Moment później, coś ciężkiego i zimnego rąbnęło mnie w tył głowy. Nie mogąc się zatrzymać, zaczęłam w milczeniu osuwać się w ciemną otchłań.

2 komentarze:

  1. Ale ona ma przygody. Może lepiej żeby nie była u babci i dziadka bo oni też mogą być źli. ;p

    OdpowiedzUsuń
  2. Jaka akcja! Wow! No więc wysilę sję i powiem ci, że jest dobrze <3 Jenna

    OdpowiedzUsuń