czwartek, 27 czerwca 2013

Rozdział 29

Dzisiaj opisowo. I chyba zrobię tak, jak doradziła mi Viki. Delikatnie oznajmię Wam, że nie będę dodawać nowego rozdziału, jeżeli nie będzie pod starym więcej niż trzy komentarze. I tak mało oczekuję, przy teraźniejszej liczbie komentarzy. To tylko tak na przyszłość. Nawet nie wiecie jaki mam uśmiech na twarzy, czytając Wasze komentarze... Dzięki Wam mam wrażenie, że komuś naprawdę się podoba to co robię... Może nie wiecie, dlatego Was uświadomię: to niezwykłe uczucie :)
A teraz rozdział...
______________
  Czułam się okropnie. Nie wiedziałam co sie stało ani gdzie jestem. Tępy ból w czaszce nie ustawał. Jak zawsze, wspomnienia wpłynęły do mojej głowy niespodziewanie. Victoria, bliska śmierć, Steve i... I Jasper. Już go nie zobaczę. Nigdy... Chyba, że...
  Powinnam gdzieś ją mieć. Tak! Na włosach, moja fioletowa wsuwka... Jeżeli udałoby mi się ją włożyć w zamek, przekręcić odpowiednio kilka zapadek i... Jest! Udało mi się! Jestem genialna!
  Ból pulsował mi w czaszce, gdy wychodziłam bez kajdanek i sznura na dwór. Zimne powietrze miło otuliło moją twarz. W fabryce było bardzo gorąco. 
  A teraz na główną. Dobrze. Skręt w lewo, potem w prawo. Fajnie się było dowiedzieć, że byłam w Seattle i jest niedziela. A dokładniej godzina dziewiętnasta. Byłam nieprzytomna dwa dni! kolejna rzecz niemożliwa w moim życiu!
  Skoro byłam w Seattle w niedzielę wieczorem, to znaczy, że do Forks miałam dwieście kilometrów i było dawno po bitwie. Jasper mnie nie znalazł. Uwierzył w to co napisałam. Pamiętałam jak powiedział, że do niczego mnie nie zmusi. Czy to oznaczało, że równie łatwo pozwoli mi odejść? Później się nad tym zastanowię. Nie miałam przy sobie ani pieniędzy, ani komórki. Co za pech! Byłam zdana na siebie.
  Większa część osób powiedziałabym, że mogłam poprosić o pomoc. Mogłabym, gdybym chociaż wyglądała normalnie. Byłam umazana sadzą, ziemią i potem. A poza tym, jak ja bym im to wytłumaczyła? Cześć, zaatakował mnie wampir i chciał pożreć, możesz mi pomóc? Takie zdania nie wychodzą z ust normalnej nastolatki. innymi słowy: na ludzi liczyć nie mogłam.
  Więc zaczęłam iść. W Seattle byłam tyle razy, że bez trudu odnalazłam właściwą drogę. Wychodząc z miasta, skręciłam do lasu. Czułam się tam bezpieczniej, bo las tuszował mój zapach. Chociaż z drugiej strony, wtedy nikt by mnie nie znalazł: ani Victoria, ani Cullenowie. No trudno, jakoś postaram się to przeżyć. Ludzie potrafią przejść całą Saharę, prawie pięć tysięcy kilometrów. Przy tym to moja droga to pikuś.
  Zmierzch zapadł już dawno. W dzień jeszcze jako tako mogłam iść lasem, ale teraz trochę się bałam. Kto wie, jakie potwory czają się za drzewami, chodzą po lesie? Wampiry i wilkołaki na pewno, a co, jeżeli są inne stwory, o których nie wiem? Jasper o drugiej naturze moich przyjaciół mi nie powiedział, dowiedziałam sie sama. Mógł również zataić inne rzeczy. A czy dowiem się tego po powrocie? Przyjmując, że będzie mnie jeszcze chciał?
  Ciekawe na jakim stopniu zmartwienia stoją moi rodzice. Mogę się założyć, że już dawno zadzwonili do rodziców Nicol i Embry'ego. Nie było mnie już prawie dwa dni. Najprawdopodobniej zgłosili moje zaginięcie na policję. W związku z tym, że ojciec Belli był komendantem, a mój tata się z nim przyjaźnił, szuka mnie cała policja w Forks. Jeśli Jasper był już u mnie w domu, mama powiedziała mu, że powinnam być u Nicol. On zadzwoniłby do dziewczyny, a Bella czym prędzej powiedziałaby mu, że zaginęłam. A co potem? Znając moich rodziców, tą sprawę zgłosili nie później niż wczoraj, około godziny dziesiątej rano. Ale to już ponad doba! i nic?! Żadnych domysłów?! Kolejny już raz uczucie déjà vu. Dwa dni temu szłam przez las, wkurzona na Jaspera, a teraz szłam do niego. Przez chwilę marzyłam, żeby podszedł i znów mnie pocałował. Ale to tylko marzenia. W rzeczywistości była na oko trzecia w nocy, a ja sto siedemdziesiąt kilometrów od domu, czego dowiedziałam się z tabliczki stojącej przy drodze. A byłam już taka zmęczona... Nie zwykłam chodzić na takich dystansach. Jeszcze na dodatek zaczęło padać. W żołądku mnie nieprzyjemnie ssało. Musiałam coś zjeść. Ale nie ma bata. MUSIAŁAM dojść do domu, umyć się, przebrać, zjeść porządny posiłek i przeprosić Jaspera. Najpierw...
  Nawet nie zauważyłam kiedy zasnęłam. To przyszło nagle. W każdym razie spodziewałam sie obudzić w czyichś ramionach, ewentualnie w ciepłym łóżku. Lecz moje maleńkie marzenia się nie spełniają. Znajdowałam się w tym samym miejscu co w niedzielę w nocy. A w poniedziałkowe popołudnie słońce stało prawdopodobnie dokładnie nade mną, ale nie miałam pewności, bo zasłaniały je chmury. Gdy nie przyjdę do szkoły, a nie przyjdę na pewno, ludzie dowiedzą sie, że zaginęłam, jeśli wciąż o tym nie wiedzą. Po powrocie nie będę miała lekko. A ja chciałam tylko wrócić do Forks.
  Wstałam i ruszyłam chwiejnym krokiem naprzód, przedtem sprawdzając na mchu na drzewach, czy idę w odpowiednim kierunku.
  Jeżeli po przejściu dwudziestu kilometrów za dnia, miałabym kolejną noc iść w lesie, wolałam chyba położyć się i poczekać aż ktoś mnie znajdzie. Od ścieżki wydeptanej przez leśne stworzenia, odbiłam mocno w prawo. Za tymi gigantycznymi drzewami powinny, a raczej muszą być, góry. Teren nieosłonięty, przez co jeszcze zimniejszy, ale przynajmniej mogłam sie co chwilę orientować w terenie. Wspinaczka na jeden szczyt zajęła mi pół godziny. I tak przyzwoity czas. Samymi górami szłam całą noc. Z głodu, zmęczenia i wycieńczenia słaniałam się na nogach. Ból rozchodził się po moim ciele powoli, jak trucizna. Wędrowałam dalej, a po kilku godzinach z odrętwienia wybudził mnie zimny deszcz. Starałam się nie tracić rachuby czasu i co parę minut powtarzałam sobie, że dziś jest wtorek. Miałam również nadzieję nie stracić zmysłów i nie mówić do siebie, jak ten rybak Santiago z opowiadania "Stary człowiek i morze".
  Czytałam kiedyś, że ludzie bez pokarmu mogą przeżyć do kilku tygodni, lecz bez wody zaledwie trzy - cztery dni. Dzisiaj mijał ten dzień, w którym przekroczyłam ustalenia naukowców.
  Ale czułam, jak z każdym kolejnym kilometrem robię się coraz słabsza. Zaczęło mi brakować tlenu i częściej dostawałam potężnych napadów kaszlu. Nie pomagała mi już nawet myśl, do tej pory pozytywna, że do domu mam już tylko około sześćdziesiąt kilometrów drogi. Musiałam je przejść dzisiaj, inaczej może być za późno. Nie wiedziałam, ile jeszcze zdołam się utrzymać na nogach, zanim dopadnie mnie agonia. Co wtedy będzie z moją mamą? Tatą? Siostrą? Co będzie, kiedy za dwa tygodnie Charlie znajdzie moje zwłoki, doszczętnie zjedzone przez, Bóg wie kogo? Jak rodzice to przyjmą? Czy Olivia się po tym pozbiera? To tylko małe, bardzo wrażliwe dziecko. Nie zdawałam sobie sprawy, że umarłabym, gdyby zabrakło mojej ciekawskiej, uciążliwej siostry. Ta myśl sprawiła, że kolana się pode mną ugięły. To dla mnie za dużo. Nie oszukujmy się - byłam za słaba, by przejść jeszcze trzydzieści kilometrów. Nie dam rady. Nigdy już nie zobaczę osób, na których tak mi zależy. Rozum jak zwykle próbował wtrącić swoje: "Jesteś silna, zawsze nieugięta i uparta jak osioł". I chyba miał rację. Musiałam do nich wrócić. Wrócić. Wrócić... Cztery dni i ani żywej duszy. Jasper obiecał z bitwy wrócić, ale co jeśli... Co jeśli którekolwiek z nich... Przynajmniej dlatego musiałam iść dalej przed siebie, mimo że powoli zaczynam umierać. Miałam co najmniej dwie dolegliwości: zapalenie płuc i odwodnienie plus wyziębienie. Jest taka choroba, która objawia się tylko w górach. Nazywa się ją obrzękiem płucnym. Zaczynasz kaszleć krwią, a potem umierasz w męczarniach. Na szczęście krwią nie kaszlałam. Skoro w Forks jest kilka osób, które czekają na mnie z wytęsknieniem, warto zdobyć się na ten mały wysiłek, choćby kosztował mnie życie.
  Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Na nogach podtrzymywały mnie jedynie obrazy bliskich mi ludzi. Pod wieczór doszłam do jednej góry, oddalonej o zaledwie dziesięć kilometrów od Forks. Góra była nieduża, aczkolwiek stroma, z mnóstwem małych, ostrych jak brzytwa kamieni. Nareszcie weszłam. Włożyłam w to wiele moich sił. Już miałam bardzo niedaleko. Niedługo miałam ujrzeć mamę, tatę, Olivię i Jaspera...
  No, nie! Nie teraz! Nie tutaj!
  Noga zsunęła mi się na samej górze, gdzie szczyt zajmował jedynie metr szerokości. Ale ja nie chciałam spadać! Na jakiekolwiek prośby albo raczej błagania było już za późno. Turlałam się i obijałam na ostrych kamieniach, woląc nie wiedzieć, jak będę wyglądała na dole, po zatrzymaniu. Kiedy w końcu to nastąpiło, zamierzałam normalnie wstać i iść, jakby się nic nie wydarzyło. Po kroku uświadomiłam sobie, że mam złamaną przynajmniej nogę i rozcięcia w kilku miejscach, z których krew upływała ze mnie najszybciej. Ból przyszedł ułamek po tym. Ale nie po to przeszłam sto dziewięćdziesiąt kilometrów, by się wtedy zatrzymać! Wstałam, ból odczuwając jeszcze mocniej i płacząc powędrowałam ku końcowi. Ale czy ku końcowi drogi czy życia, zobaczy się później.
  To były najgorsze dwie godziny mojego życia. Byłaby tylko godzina, gdyby nie noga. Dochodząc do znaku witającego gości w Forks, moje wycieńczenie sięgało zenitu. Noga rwała tępym bólem, tany na rękach, brzuchu i głowie wymagały zdezynfekowania i większość zszycia, a ja potrzebowałam krwi, której straciłam o wiele za dużo i zwykłej wody. Już blisko... Wtedy już wyjąc dowlokłam się te trzysta metrów i ostatkiem sił nacisnęłam dzwonek. Nie straciłam przytomności, chociaż chciałabym. Opierałam się o framugę drzwi, a po minucie przed oczami ukazała mi się mama, jak anioł, pomagający ludziom w potrzebie. Chwila jej zaskoczenia wystarczyła, by złamana noga dała za wygraną i pociągnęła resztki mnie na dół. Mama krzyknęła z przerażenia, przybiegł tata. Potem wszystko działo się jak w przyspieszonym filmie. Tata kazał zapakować Olivię do samochodu, a sam podniósł mnie z ziemi i wpakował na tylne siedzenie, włączając silnik. Według nich byłam nieprzytomna, ale łzy leciały mi po policzkach. W zasadzie to była jedyna oznaka tego, że jeszcze żyję. A płakałam dlatego, że czułam, jak moje serce, które przeżyło więcej niż powinno, powoli przestaje bić...

piątek, 21 czerwca 2013

Rozdział 28

  Niby zamarłam, ale jednocześnie się nie bałam. Pogodziłam się z myślą, że Victoria po mnie przyjdzie, lecz widocznie nie byłam tego godna, bo przysłała zwolennika.
  Moje myśli, oprócz cichego błagania o litość, skierowane były w kierunku Jaspera. Żałowałam, że już go nie zobaczę, a on nie pozna przyczyny mojej śmierci. 
  Wampir przysunął się do mnie jeszcze bliżej i powiedział:
- Napiszesz dwie wiadomości. Jedną dla twoich rodziców, a drugą do twojego Jaspera.
  Przestraszyłam się. To nie mogło być nic dobrego. Zachowałam jednakże zimną krew i podeszłam do biurka, wyciągając z szuflady dwie czyste kartki papieru i sięgnęłam po długopis.
- Mogę chociaż wiedzieć, jak masz na imię? - zapytałam ostrożnie.
- Jeżeli ci to do szczęścia potrzebne... Mam na imię Steve.
- Więc Steve... Dlaczego ty nie możesz tego napisać?
- Mamy inne pismo - mruknął niezadowolony moją mierną błyskotliwością.
  No tak, że też na to nie wpadłam.
- Pisz...
  Więc napisałam:
"Mamo. Tato. Przepraszam. Już na początku mówię, że to nie ma nic wspólnego z wami. Muszę wyjechać na kilka dni. Zerwałam z Jasperem, bo znalazł sobie inną. To był dla mnie szok, który pomoże mi przemóc tylko Nicol. Jadę do niej. Nie dzwońcie, chcę odpocząć. Jeżeli Jasper tu przyjdzie, powiedzcie mu, że go nienawidzę. Kocham Was. Sophia."
  Dlaczego Steve kazał mi pisać takie okropne rzeczy? Umrę ze świadomością, że Jasper nie będzie mnie szukał, po tym co tu napisałam. Ale jeśli to ma być wiadomość do rodziców, okropna wiadomość, to co będzie zawierał list do chłopaka?
  Mój przyszły porywacz zaśmiał się szyderczo.
- Wymiękasz? - spytał.
- Chciałbyś - mój głos brzmiał stanowczo.
- Teraz napiszemy liścik do twojego kochasia.
  Tak, jak za pierwszym razem, podyktował mi co mam zapisać:
Jasper, przykro mi, że nie dałam ci tego do zrozumienia, ale ja cię nie kocham. Nie wiem, jak mogłeś w ogóle pomyśleć, że mogę kochać taką rzecz, jaką jesteś. Jesteś pijawką, a pijawki nie posiadają serca. Myśląc, że wprowadzając mnie w swój świat przeklętych sprawisz, że będę miała lepsze, bezpieczniejsze życie, bardzo się myliłeś. Najlepiej byłoby, gdybyś zostawił mnie w spokoju.
Wyjeżdżam. Nie chcę wracać, lecz zrobię to ze względu na rodzinę. Tylko do niej wrócę. Nie szukaj mnie. Nie chcę cię widzieć na oczy. Nienawidzę cię, Jasper."
  Na kartce widniało pełno mokrych plam od moich łez. Jasper nigdy mi tego nie wybaczy. Czemu Steve był taki bezlitosny? Mało się jeszcze nacierpię?
  Oddałam mu obydwie kartki, wycierając twarz w skrawek bluzki, w której zasnęłam. 
- Dobrze się spisałaś - pochwalił mnie ironicznie.
- Wal się - burknęłam.
  Uderzył mnie. Z mojej buzi wydobył się dźwięk duszenia. Złapałam się za policzek i spojrzałam na wampira z wściekłością.
  Złapał mnie za rękaw i poprowadził do okna.
- Skacz.
- No chyba cię coś pogie...
  Nie czekając, aż skończę, wypchnął mnie przez okno. W locie chciałam krzyknąć, lecz w porę zatkałam sobie usta dłonią. Tym razem spadanie nie było przyjemne. Miałam pod sobą jasno określony cel: ziemię. Runęłam na nią, szczęśliwie nic sobie przy tym nie łamiąc. 
  Steve wylądował lekko obok, śmiejąc się z mojej bezwładności. Wziął mnie na barana. 
  Popędziliśmy w noc.
  W godzinę dotarliśmy do jakiegoś wielkiego miasta. Nie przyjrzałam się szczegółom; prędkość była zbyt duża. Miejsce, w które odstawił mnie wampir, bardzo przypominało tą starą opuszczoną fabrykę, gdzie po raz pierwszy spotkałam Victorię. 
- Jaką będę miała śmierć? - Oto ja i moja chora ciekawość. 
- Długą i bolesną. Będziesz naszą przystawką.
  Przypiął mi rękę kajdankami do metalowej rury, a nogi związał sznurem. 
- Poczekasz tu do końca bitwy. I nie próbuj uciekać; złapię cię i wtedy nawet Victoria mnie nie powstrzyma. 
  Wybiegł. Wiedziałam, że już prawdopodobnie nie ma go w mieście. Co mogłam zrobić?
  Kiedy zaczęłam się nad tym zastanawiać, w tył głowy uderzyło mnie coś ciężkiego. I znów to uczucie déjà vu. Znów staczałam się w otchłań...

niedziela, 16 czerwca 2013

Rozdział 27

 Zdziwienie, że piszę na początku? Ta... Sama się zdziwiłam, ale uznałam, że notek ode mnie na końcu nikt nie czyta, więc trzeba było sięgnąć po broń ostateczną... Czyli pisanie na początku :D Chodzi mi głównie o to, że mam wrażenie, że coraz mniej osób czyta mojego bloga. Rozumiem, że "Zmierzch" ma więcej hejterów niż fanów, dlatego też cieszę się z każdego czytelnika. Problem w tym, że nie mam pojęcia ilu Was jest. Moglibyście od czasu do czasu zostawić po sobie jakiś znak, żebym nabrała jeszcze więcej motywacji do pisania. Jeżeli jesteście znużeni tym całym związkiem Sophii i Jaspera to mogę zdradzić taki mały szczególik, że niedługo część pierwsza (nie ostatnia) tego całego sweetaśnego opowiadania dobiegnie końca. Z tego wszystkiego powinniście zrozumieć jedynie, że proszę (bo niedługo zacznę błagać XD) o komentarz. Byle jaki, byle był. A teraz dość tego gadania...
___________________________________

  Złapał mnie za ramiona, odwrócił w swoją stronę i uścisnął. Jeżeli miał to być uścisk śmierci, nie miałam nic przeciwko temu. Szkoda, że nawet nie będzie mi dane zobaczyć twarzy mojego mordercy...
  Odsunął się. Moim mordercą miał być Jasper?! Raczej nie mógłby tego zrobić...
- Przepraszam - szepnął i znów mnie przytulił. - Wiesz, że to nie było specjalnie. Chcę tylko byś była szczęśliwa i bezpieczna.
- Już jestem.
  I tak zakończyła się nasza pierwsza kłótnia. Przytuliłam się do niego najmocniej jak umiałam. On lekko pocałował mnie w usta. Znów mnie to sparaliżowało. Nie mogłam i zapewne nigdy nie będę w stanie przyzwyczaić się do dotyku jego zimnych warg. Mimo że był lodowaty i tak przepełniło mnie ciepło. Miałam wrażenie, że to on jest ciepły.
  Oderwał się ode mnie, ale wyglądał tak, jakby robił to niechętnie i szepnął:
- Wrócisz ze mną jeszcze do domu, a potem odwiozę cię do ciebie, dobrze?
- Dobrze, ale nie każ mi zostawać z Edwardem i Bellą.
- Czemu?
  Chciałabym to wiedzieć. Tak naprawdę nie umiałam podać prawdziwego powodu mojego strachu.
  Pokręciłam głową.
- Nie wiem - odpowiedziałam cicho. - Ale, proszę, nie rób tego.
- Może ja mam z tobą zostać?
  Dopiero po chwili dotarło do mnie co powiedział. I ile go to kosztowało. Nie mogłam mu zabronić wziąć udziału w walce, na którą się tak napalił. Wiedziałam, że dotychczas żył tylko tą bitwą. Gdyby nie wziął w niej udziału, nie czułby się spełniony i nie wiadomo jakie miałoby to skutki w przyszłości. A mimo to chciał ze mną zostać.
  Lecz gdzieś tam, w głębi duszy, chciałam by został. Dla mnie. Bałam się przed samą sobą przyznać, że trochę się boję. Victorii i tego co mi zrobi. I wtedy doszła jeszcze jedna obawa, którą uświadomiłam sobie przed momentem: że Jasper nie wróci z bitwy. To była najbardziej przerażająca wizja, jaką posiadałam. W walkach był świetny, ale wypadki się zdarzają. Nawet najlepszym. Po takim wydarzeniu na pewno bym się nie pozbierała.
  Nie, nie myśl tak. On zrobi wszystko, by wrócić.
  Mam taką nadzieję...
- Nie, Jasper. Idź. Ale obiecaj mi jedno - wróć.
  Widziałam w jego czarnych oczach jedynie wdzięczność, zanim znów porwał mnie w ramiona i pocałował. Już nie delikatnie, tylko tak, jak za pierwszym razem: namiętnie. Aż mi dech zaparło w piersi. Nigdy wcześniej nie czułam go tak mocno. Czułam, że ja jestem jego, a on mój. Wierzyłam w to. Nie tyle wdzięczność popchnęła go ku temu, ile miłość do mnie. Chociaż się do tego wcale nie przyznał...
- Kocham cię - szepnął, kiedy nabierałam powietrza, lecz zaraz powrócił do przerwanej czynności.
  No dobra, cofam to co pomyślałam, przyznał się. A sprawił mi tym ogromną satysfakcję. Nie byłam w stanie mu odpowiedzieć; nie dał mi do tego sposobności.
  Byliśmy tak zajęci całowaniem, że nie usłyszeliśmy, gdy ktoś do nas podszedł i zaczął mówić:
-Carlisle mnie przysłał, żeby sprawdzić co się dzieje.
  Wtedy też nas zobaczyła. To była Rosalie. Dopiero kiedy zbliżyła się na wyciągnięcie ręki, zdaliśmy sobie sprawę z jej obecności. Odskoczyliśmy od siebie, jak oparzeni, jak para kochanków przyłapana na gorącym uczynku.
  Rosalie tymczasem położyła sobie ręce na biodrach i zacmokała z niezadowoleniem z trudem kryjąc uśmiech:
- My się tam o was martwimy, a wy się tu w najlepsze całujecie. Przez chwilę miałam wrażenie, że Jasper cię połknie.
  Parsknęła śmiechem.
  Ani ja, ani on długo się nie powstrzymywaliśmy. Zaraz podążyliśmy przykładem za dziewczyną i nieomal w trójkę tarzaliśmy się po ziemi. Długi czas potem, kiedy się uspokoiliśmy, musieliśmy wrócić do domu Cullenów. Coś czułam, że już nic nie popsuje mi humoru.
- Wyruszamy na polowanie - powiedział Emmett.
  Chwilę wcześniej Jasper oznajmił mi, że cała jego rodzina musi przed bitwą wyjechać z miasta. To było obsceniczne ze strony mięśniaka. Powiedział mi to prosto w twarz, jakby to było zupełnie normalne. Dziwne, ale poczułam, jak ściska mi się żołądek. Jasper, wiedząc co czuję, zgromił wzrokiem brata. Carlisle przyszedł mu z pomocą:
- Musimy zapolować, by mieć więcej siły przed bitwą. Uprzedzę twoje następne pytanie: nie, my polujemy tylko na zwierzęta.
  Czyżby kolejny czytający w myślach w rodzinie? Przynajmniej wyprowadził mnie z błędu.
  Byłam spokojna.
- Chodź, odwiozę cię do domu - rzekł Jasper.
- Tak, ja też powinnam się zbierać - przyznała Bella, a Edward natychmiast wstał z kanapy, przytrzymał jej drzwi i zaraz odjechali jego Volvo.
  Ja też już prawie stałam przy drzwiach, kiedy do mózgu wcisnęły mi się słowa Carlisle'a: "Musimy zapolować przed bitwą...". Bitwa już jutro...
- Po polowaniu idziecie od razu na wojnę?
  Nie skierowałam tego pytania do nikogo konkretnie.
- Tak, skarbie - odpowiedziała mi cicho Esme.
  Przyjęłam to wręcz ze stoickim spokojem. W sumie, to byłam przygotowana na taką odpowiedź. Ale i tak fakt, że to JUŻ jutro mnie przerażał.
  Po wejściu już do swojego domu, spotkałam mamę, a do jej boku przyczepiona była Olivia. Obydwie miały takie miny, że zaczęłam się zastanawiać co złego zrobiłam.
- Gdzie byłaś? - zapytała mama.
  Kłamać? A po co? Nie opłacałoby mi się to, nawet jeśli tata byłby w domu. Tylko on żył w niewiedzy.
- U Jaspera - powiedziała otwarcie.
  W wejściu do kuchni pojawił się nie kto inny tylko tata.
- Kim jest ten Jasper?
  I znów to samo. Najpierw mama, teraz tata i kto jeszcze?
  Ale spokojnie... Opanuj się...
- Syn doktora Cullena. Tego, który mnie dzisiaj nastawiał.
- Wiem, który to doktor Cullen. I mówisz, że to jego syn? No to w takim razie... Gratuluję.
  Chyba się przesłyszałam. Mój kochany tatulek, który nigdy nie tolerował żadnego z moich poprzednich chłopaków, gratulował mi Jaspera? Przynajmniej dowiedziałam się, że nie miał do niego uprzedzeń.
- Ee... Dziękuję. Mogę już iść?
  Gdybym nie była przejęta zbliżającą się bitwą, zapewne rzuciłabym coś sarkastycznego.
  Weszłam do pokoju, trochę zdziwiona, że Jasper się ze mną nie pożegnał, tylko odwiózł zwyczajnie do domu.
  Czemu ja nigdy nie mam racji?! Czekał już na mnie, leżąc na moim łóżku.
- Dlaczego tak długo kazałaś mi czekać? Już zacząłem się bać.
  Zaśmiałam się.
- Krótkie przesłuchanie.
- W jakiej sprawie?
- Twojej.
- Coś nie tak?
- Nie, skąd? - usiadłam na łóżku.
- Edward nie ma za lekko u Charliego.
- To ciesz się, że nie jesteś na jego miejscu. Mój tata przyjął to nadzwyczaj gładko.
  Położyłam się obok niego. Ogarnęło mnie okropne zmęczenie. Przytuliłam się do jego zimnego ciała.
- Jesteś zmęczona.
  Pół śpiąc kiwnęłam głową. Na dobranoc pocałował mnie i szepnął:
- Muszę już iść. Do zobaczenia.
  Ewidentnie czułam, że pomógł mi zasnąć. Dziękowałam mu.
                                                                        ***
  Dziwne szuranie i świst... W nocy? O 1 w moim pokoju? To jest... Już codzienność.
  Ktoś jest u mnie w pokoju!
  Zerwałam się z łóżka. Nawiedziło mnie uczucie déjà vu. Ktoś u mnie jest, a moja pierwsza myśl: to Jasper. I tym razem nie zgadłam. To nie była nawet Victoria. Tego gościa nie znałam. To chyba źle?
  Podszedł do mnie i szepnął:
- Przysłała mnie Victoria, twoja przyjaciółka - zaśmiał się ironicznie.
  Zamarłam.

piątek, 7 czerwca 2013

Rozdział 26

  Nie miałam najmniejszego zamiaru z nimi zostawać. Musiałam? Ja musiałam tylko znaleźć wyjście z tej chorej sytuacji! A moja sytuacja przedstawiała się okropnie. Alex i Edward czytali w myślach, Jasper mógłby wyczuć, że się waham, a Alice... Jej wizje. Skoro jestem w tym temacie... Na czym dokładnie polegają jej wizje? Później ją zapytam.
- Czemu ja mam z wami zostać? Victoria mogła pomylić domy, przecież to się każdemu zdarza. Nie potrzebuję takiego poświęcenia. Dam sobie radę!
- Nie dasz sobie rady! - krzyczał Jasper. - To wampir! Niedawno sama byłaś przekonana, że każdy z nas jest niebezpieczny. Teraz już wiesz, że my nie, ale Victoria to co innego! To wampir bez żadnych skrupułów! Nie zawaha się ciebie zabić!
- Jasper, przymknij się! - wrzasnęłam.
  Nikt nie zechciał wesprzeć ani mnie, ani jego. Stali tylko i przypatrywali się w nas tymi czarnymi oczami. Nie potrzebowałam ich. Zastanawiałam się nad dobrymi argumentami, których mi narazie brakowało.
- Mam już plany na ten weekend! - krzyknęłam.
  Musiałam trwać w swoim kłamstwie.
- Jakie?! - Matko, czemu on ciągle wrzeszczał? Chociaż i ja nie ustępowałam.
- Jadę z rodzicami do Olimpii!
- Dlaczego mi tego wcześniej nie powiedziałaś?!
- A co?! Muszę ci o wszystkim mówić?! A poza tym, dowiedziałam się dopiero dzisiaj rano przy śniadaniu!
- Alex, Edward, sprawdźcie ją.
  No, a do nich to mówi spokojnie. To niesprawiedliwe!
  O Boże, oni mają sprawdzić moje myśli!
  Skupiłam się na obrazie Olimpii, a w myślach próbowałam odtworzyć ewentualną rozmowę między mną, a rodzicami.
- Nie kłamie - odpowiedzieli równocześnie.
- No! - klasnęłam radośnie w ręce. Do radości jednak było mi daleko.
  Ale Jasper i tak - jak zwykle - nie wyglądał na przekonanego. Chciał coś powiedzieć, lecz ja byłam szybsza:
- Sam wiesz, że Victoria będzie na bitwie, a ja 200 kilometrów od Forks! Myślę i mam taką nadzieję, że ona nie odważy się mnie zaatakować w obecności rodziców i siostry!
  Nie mogłam w tamtej dramatycznej chwili ustąpić. Krzyczałam dla zwiększenia wiarygodności i wartości swoich słów.
- Ale i tak będziesz potencjalnie zagrożona!
- Zejdź ze mnie! Nie będziesz decydował o moim życiu! Potrafię o siebie zadbać!
  Nie wytrzymałam. Wybiegłam z domu z trzaskiem zamykając drzwi.
  Co to miało, do cholery, znaczyć?! Nie obchodziło mnie to! Ale tak właściwie to co mnie nie obchodziło? Moje życie? To było słodkie ze strony Jaspera, że tak się o mnie martwił, lecz co on ma do tego? Nie bałam się tej Victorii.
  Już raz poczułam jak się umiera. To nie takie straszne. Chwilowy ból, a potem nicość... Następnie powrót do jeszcze gorszego świata niż był na początku.
  Biorąc pod uwagę ciemność w lesie, stwierdziłam, że jest noc. Albo wieczór. Nie miałam pojęcia gdzie się znajdowałam, bo szłam cały czas na oślep. No trudno, może w końcu dane byłoby mi odnalezienie drogi...?
  Szłam, szłam i szłam. Czemu ten las była taki wielki? Spojrzałam na zegarek: 18.30. A już ciemno? Ciężko w to uwierzyć, a to dopiero koniec października. Wszędzie noc. Liście drzew rzucały niepokojące cienie, lecz się nie bałam chociaż miałam czego. Edward powiedział, że Victoria tworzy swoją armię, więc któryś z jej poddanych mógłby po mnie przyjść, zanieść do niej, a ona zabić. I nie dowiem się kto będzie naprawdę za mną tęsknić. Rany! O czym ja myślę?! Znajdowałam się jeszcze na terytorium Cullenów; Edward i Alex mogli mnie usłyszeć!
  Ja też coś usłyszałam. Coś pomiędzy świstem, a szelestem. Albo jednym i drugim.
  Stanęłam w bezruchu. Spięłam mięśnie, gotowa w każdej chwili rzucić się do ucieczki. Starałam się oddychać jak najciszej i najmniej.
  I wtedy z ciemności wyłonił się on.

__________________________
Tym razem krótko. Coraz częściej wena mi się gubi. Ale mam nadzieję, że Was nie rozczarowuję?

sobota, 1 czerwca 2013

Rozdział 25

- Jesteś z Cullenem - to nie było pytanie, tylko stwierdzenie faktu.
  Co mogłam zrobić? Nic nie zrobiłam. Nawet nie przytaknęłam, ale to chyba zrozumiałe?
  Kobieta westchnęła teatralnie i odwróciła się, jakby chciała już wyjść, lecz w ostatniej chwili podeszła do mnie. Chwyciła moją rękę i zaczęła mi ją wykręcać.
  Po tym szepnęła z uśmiechem:
- Ale mi ciebie szkoda, a to wszystko będzie przeze mnie.
  Wyskoczyła przez okno, zostawiając mi wykręconą rękę i ból. Poszłam czym prędzej do kuchni i usztywniłam nadgarstek. Nie mogłam zasnąć, a tabletek uspokajających nie chciałam znowu brać. Ból  stawał się powoli nie do zniesienia. Chcąc nie chcąc, poszłam obudzić mamę. Powiedzieć o niespodziewanej  wizycie Victorii nie mogłam, dlatego wcisnęłam kit, że spadłam niefortunnie z łóżka. Pojechaliśmy całą rodziną do szpitala.
  Miałam niejasne przeczucie, że nastawiać mnie będzie doktor Cullen, ale przecież nie powinnam protestować. Byłoby to niegrzeczne z mojej strony. 
  I się nie myliłam. Po minucie do sali wszedł Carlisle, od samych drzwi przyglądający mi się z uwagą. Rodzice opowiedzieli mu to co ja im. Widocznie nie uwierzył, ale widząc moje błagalne spojrzenie, udał przekonanie. Szepnął do mnie, by nikt inny nie usłyszał:
- Nie spadłaś z łóżka, prawda?
  Pokręciłam głową, jednocześnie spuszczając wzrok na podłogę. 
  Tym razem powiedział głośniej, żeby moja rodzina go dosłyszała:
- Może lekko zaboleć.
  Jeżeli to miało być lekko, to ja jestem święta. Narzekać jednakże nie mogłam, bo ból czułam już gorszy (u Volturi), do którego się naturalnie przed rodzicami nie przyznałam.
  Gdy doktor nastawił mi już rękę, spuchła do gigantycznych rozmiarów. Carlisle nic nie mógł na to poradzić.
  Kiedy mama z tatą uzgadniali między sobą, które z nich ma nas zawieźć do szkół, Cullen wziął mnie na bok.
- Po szkole odbierze cię Jasper, przyjedziesz do nas i opowiesz co się stało.
  Ekstra. Jakbym nie miała nic innego do roboty, tylko spędzała czas z wampirami.
  po odwiedzeniu szpitala, zajechaliśmy do domu się przebrać i wziąć plecaki, i jechaliśmy do szkoły. Zawiózł nas tata, ponieważ miał do pracy bliżej niż mama.
  Spod samochodu, od razu, gdy tata odjechał, odebrał mnie Jasper. Carlisle najwidoczniej już go poinformował . Chłopak ujął mnie delikatnie za bolącą dłoń, a ja cicho syknęłam.
- Co się stało? - zapytał.
- Powiem ci potem.
- Jak pojedziemy do mnie - dokończył.
                                                                ***
  Na stołówce Jasper uparł się, bym usiadła razem z nimi. Nie sprzeciwiałam się, bo chciałam porozmawiać z Bellą, lecz na osobności. Wzięłam ją za rękę i poprowadziłam na dwór, przed szkołę.
- Bella, twój przyjaciel, Jackob... On jest wilkołakiem, prawda?
  Zorientowałam sie jakiś czas temu. To ten rdzawobrązowy, który łasił się do niej na polanie.
- Tak, a co? - zapytała zdziwiona.
- Wiesz, że Embry się we mnie wpoił. Wczoraj, jak u niego byłam, pocałował mnie i nie wiem, co mam teraz zrobić. Jasper niby się nie gniewa, ale chodzi mi głównie o to, czy mogę się jeszcze z Embrym przyjaźnić. A pytam się ciebie, bo jesteś jedynym człowiekiem, który może się postawić w mojej sytuacji i coś mi doradzić.
- Bella wyglądała na wstrząśniętą.
- Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia co bym zrobiła na twoim miejscu - powiedziała. - Może spróbuj z nim porozmawiać? O!... Właśnie tu idzie.
  Niestety miała rację. Podszedł do nas, a Bella mruknęła coś niewyraźnie pod naosem i się ulotniła.
  Dlaczego to zawsze muszę być ja?
- Czemu to zrobiłeś?
  Zdumiałam się, gdy nie usłyszałam w swoim głosie ani nuty złości, tylko smutną ciekawość.
- Sophia, ja własnie z tym... Zdałem sobie sprawę, oczywiście jak zwykle po fakcie, że tym pocałunkiem zrujnowałem wszystko co starałaś się odbudować. Przepraszam. Kompletnie nie potrafię ci wytłumaczyć, dlaczego to zrobiłem. To niewybaczalne z mojej strony.
  Spuścił głowę. Ulżyło mi, kiedy to z siebie wydusił. I nie, nie byłam zła. Położyłam mu rękę, tą zdrową na ramieniu i rzekłam:
- Ale ja... Ja nadal chcę sie z tobą przyjaźnić. Mimo tego co zrobiłeś.
- Naprawdę? - spojrzał mi nieśmiało w oczy.
- Naprawdę.
  I go przytuliłam. Lekko zaskoczony, odwzajemnił uścisk i szeptem mi podziękował.
  Wciąż się przytulaliśmy, gdy w polu widzenia ukazał mi się Jasper. Szedł w naszą stronę, wyraźnie wkurzony. Oderwał ode mnie Embry'ego i potrząsnął nim.
- Jasper! - krzyknęłam.
- Całujesz ją, a teraz jeszcze przytulasz?! - wrzasnął do niego.
- To ja go przytuliłam!
  Próbowałam ich rozdzielić. Ale wampir i wilkołak... Dwie nadprzyrodzone istoty, niemające prawa istnieć o nieludzkiej sile oraz ja: mały, słaby człowieczek. Nie miałam w tym starciu żadnych szans. Zaczęłam więc ponownie krzyczeć:
- Jasper! Puść go!
  O dziwo, posłuchał. Dla bezpieczeństwa, trzymał przyjaciela za gardło, ale nawet na to nie mogłam pozwolić. Złapałam rękę zimnego człowieka i zacisnęłam pięść. I poczułam ból. Jakby na złość, to była skręcona dłoń. Chwyciłam się za nią, by jakoś ten ból złagodzić. To ich ocuciło. Obydwoje położyli mi dłonie na ramionach, pytając, czy nic mi nie jest. Uśmiechnęłam się pod nosem.
- Tak, jest - odparłam. Ale poczuję się o wiele lepiej, kiedy podacie sobie ręce na zgodę.
  A gdy popatrzyli po sobie z niechęcią, warknęłam:
- Dajcie spokój! Jutro bitwa, w której niestety bierzecie udział, a stajecie po jednej stronie. popatrzcie na Bellę Edwarda i Jacoba. Bella jest z Edwardem, a Jacob wyraźnie ją kocha, ale w związku z tym nic nie robi. I będą razem walczyli.
  W tym momencie palnęłam głupstwo. Edward nie walczy. Zostaje z Bellą.
- Dobra, przepraszam, źle powiedziałam, ale pomyślcie chociaż, że oboje macie szanse wziąć w tym udział...
- Ok, Sophia. nie musisz się produkować. Zrozumiałem - oznajmił Embry.
  Jasper przytaknął, co oznaczało chwilowe zażegnanie sporu. Podali sobie ręce, tak jak poprosiłam. Widziałam, że ścisnęli je jak najmocniej umieli, i wiercili się wzajemnie wzorkiem. Ale mimo tego byłam szczęśliwa.
  Zadzwonił dzwonek. Na pożegnanie przytuliłam znów Embry'ego, nie patrząc na minę Jaspera, a jego wzięłam za rękę, prowadząc w stronę szkoły.
- Nie gniewasz się? - zapytałam go, zanim weszliśmy do klasy od trygonometrii.
- Nie - odpowiedział, pocałował mnie w policzek i otworzył przede mną drzwi.
  Po ostatniej lekcji, czyli w-f, na którym nie ćwiczyłam, dzięki mojej dłoni, poczekałam na chłopaka przed salą gimnastyczną.
- Jedziemy? - spytał.
- Po Olivię, potem do mnie, a na końcu do ciebie.
  Chociaż był zdziwiony, nie zaprzeczył.
  Olivię zawieźliśmy do jej przyjaciółki, Stephanie, bo umówiły się u niej poprzedniego dnia. Do domu... Do domu tak naprawdę chciałam jechać sprawdzić, czy po nocnej wizycie Victorii nic nie zginęło. Po dziesięciu minutach poszukiwania mojej zielonej bluzki, wszedł Jasper. Od razu wyczuł moje zdenerwowanie. Jemu się chyba też udzieliło; walnął ręką w parapet. Na szczęście nie tak mocno, by go zepsuć.
- Opowiedz mi teraz co ci sie stało w rękę.
  Opowiedziałam:
- W tym tygodniu kilka razy widziałam rude włosy. Choć na początku nie wiedziałam, że to włosy. Dzisiaj w nocy Victoria przyszła do mnie, powiedziała, że jest jej mi szkoda, a potem wykręciła mi rękę.
  Naturalnie pominęłam fakt, że może mi się przez nią coś stać. Dodatkowo nie chciałam go martwić.
  Usiedliśmy na łóżku. Jasper wciąż drżał, a ja bałam się zrobić cokolwiek. Lecz nim jednak zdążyłam coś zrobić, przez okno wskoczył Edward trzymając na baranach Bellę, którą delikatnie zsadził.
- Co się dzieje? - zapytała.
- Opowiemy wam u nas w domu - odpowiedział Jasper, prowadząc mnie za ramię do drzwi wyjściowych.
  Wsiedliśmy do Hondy; ja obok prowadzącego Jaspera, Bella z Edwardem z tyłu.
  Kiedy weszliśmy do przestronnego salonu, powitała nas cisza. Nie wynikała ona jednak z nieobecności domowników, a ze skupienia na naszych twarzach. Chłopacy zaprowadzili mnie i drugą śmiertelną na kanapę i Jasper opowiedział im to co ja jemu. Wszyscy byli wstrząśnięci, a Carlisle kiwał w zamyśleniu głową.
- Tak, zgadzam się z tobą, Carlisle - rzekł w pewnej chwili Edward. Alex mu przytaknął.
- Oświećcie nas - mruknął Emmett.
- Sophia musi zostać ze mną i Bellą.
- Chyba żartujecie?! - krzyknęłam.