A teraz rozdział...
______________
Czułam się okropnie. Nie wiedziałam co sie stało ani gdzie jestem. Tępy ból w czaszce nie ustawał. Jak zawsze, wspomnienia wpłynęły do mojej głowy niespodziewanie. Victoria, bliska śmierć, Steve i... I Jasper. Już go nie zobaczę. Nigdy... Chyba, że...
Powinnam gdzieś ją mieć. Tak! Na włosach, moja fioletowa wsuwka... Jeżeli udałoby mi się ją włożyć w zamek, przekręcić odpowiednio kilka zapadek i... Jest! Udało mi się! Jestem genialna!
Ból pulsował mi w czaszce, gdy wychodziłam bez kajdanek i sznura na dwór. Zimne powietrze miło otuliło moją twarz. W fabryce było bardzo gorąco.
A teraz na główną. Dobrze. Skręt w lewo, potem w prawo. Fajnie się było dowiedzieć, że byłam w Seattle i jest niedziela. A dokładniej godzina dziewiętnasta. Byłam nieprzytomna dwa dni! kolejna rzecz niemożliwa w moim życiu!
Skoro byłam w Seattle w niedzielę wieczorem, to znaczy, że do Forks miałam dwieście kilometrów i było dawno po bitwie. Jasper mnie nie znalazł. Uwierzył w to co napisałam. Pamiętałam jak powiedział, że do niczego mnie nie zmusi. Czy to oznaczało, że równie łatwo pozwoli mi odejść? Później się nad tym zastanowię. Nie miałam przy sobie ani pieniędzy, ani komórki. Co za pech! Byłam zdana na siebie.
Większa część osób powiedziałabym, że mogłam poprosić o pomoc. Mogłabym, gdybym chociaż wyglądała normalnie. Byłam umazana sadzą, ziemią i potem. A poza tym, jak ja bym im to wytłumaczyła? Cześć, zaatakował mnie wampir i chciał pożreć, możesz mi pomóc? Takie zdania nie wychodzą z ust normalnej nastolatki. innymi słowy: na ludzi liczyć nie mogłam.
Więc zaczęłam iść. W Seattle byłam tyle razy, że bez trudu odnalazłam właściwą drogę. Wychodząc z miasta, skręciłam do lasu. Czułam się tam bezpieczniej, bo las tuszował mój zapach. Chociaż z drugiej strony, wtedy nikt by mnie nie znalazł: ani Victoria, ani Cullenowie. No trudno, jakoś postaram się to przeżyć. Ludzie potrafią przejść całą Saharę, prawie pięć tysięcy kilometrów. Przy tym to moja droga to pikuś.
Zmierzch zapadł już dawno. W dzień jeszcze jako tako mogłam iść lasem, ale teraz trochę się bałam. Kto wie, jakie potwory czają się za drzewami, chodzą po lesie? Wampiry i wilkołaki na pewno, a co, jeżeli są inne stwory, o których nie wiem? Jasper o drugiej naturze moich przyjaciół mi nie powiedział, dowiedziałam sie sama. Mógł również zataić inne rzeczy. A czy dowiem się tego po powrocie? Przyjmując, że będzie mnie jeszcze chciał?
Ciekawe na jakim stopniu zmartwienia stoją moi rodzice. Mogę się założyć, że już dawno zadzwonili do rodziców Nicol i Embry'ego. Nie było mnie już prawie dwa dni. Najprawdopodobniej zgłosili moje zaginięcie na policję. W związku z tym, że ojciec Belli był komendantem, a mój tata się z nim przyjaźnił, szuka mnie cała policja w Forks. Jeśli Jasper był już u mnie w domu, mama powiedziała mu, że powinnam być u Nicol. On zadzwoniłby do dziewczyny, a Bella czym prędzej powiedziałaby mu, że zaginęłam. A co potem? Znając moich rodziców, tą sprawę zgłosili nie później niż wczoraj, około godziny dziesiątej rano. Ale to już ponad doba! i nic?! Żadnych domysłów?! Kolejny już raz uczucie déjà vu. Dwa dni temu szłam przez las, wkurzona na Jaspera, a teraz szłam do niego. Przez chwilę marzyłam, żeby podszedł i znów mnie pocałował. Ale to tylko marzenia. W rzeczywistości była na oko trzecia w nocy, a ja sto siedemdziesiąt kilometrów od domu, czego dowiedziałam się z tabliczki stojącej przy drodze. A byłam już taka zmęczona... Nie zwykłam chodzić na takich dystansach. Jeszcze na dodatek zaczęło padać. W żołądku mnie nieprzyjemnie ssało. Musiałam coś zjeść. Ale nie ma bata. MUSIAŁAM dojść do domu, umyć się, przebrać, zjeść porządny posiłek i przeprosić Jaspera. Najpierw...
Nawet nie zauważyłam kiedy zasnęłam. To przyszło nagle. W każdym razie spodziewałam sie obudzić w czyichś ramionach, ewentualnie w ciepłym łóżku. Lecz moje maleńkie marzenia się nie spełniają. Znajdowałam się w tym samym miejscu co w niedzielę w nocy. A w poniedziałkowe popołudnie słońce stało prawdopodobnie dokładnie nade mną, ale nie miałam pewności, bo zasłaniały je chmury. Gdy nie przyjdę do szkoły, a nie przyjdę na pewno, ludzie dowiedzą sie, że zaginęłam, jeśli wciąż o tym nie wiedzą. Po powrocie nie będę miała lekko. A ja chciałam tylko wrócić do Forks.
Wstałam i ruszyłam chwiejnym krokiem naprzód, przedtem sprawdzając na mchu na drzewach, czy idę w odpowiednim kierunku.
Jeżeli po przejściu dwudziestu kilometrów za dnia, miałabym kolejną noc iść w lesie, wolałam chyba położyć się i poczekać aż ktoś mnie znajdzie. Od ścieżki wydeptanej przez leśne stworzenia, odbiłam mocno w prawo. Za tymi gigantycznymi drzewami powinny, a raczej muszą być, góry. Teren nieosłonięty, przez co jeszcze zimniejszy, ale przynajmniej mogłam sie co chwilę orientować w terenie. Wspinaczka na jeden szczyt zajęła mi pół godziny. I tak przyzwoity czas. Samymi górami szłam całą noc. Z głodu, zmęczenia i wycieńczenia słaniałam się na nogach. Ból rozchodził się po moim ciele powoli, jak trucizna. Wędrowałam dalej, a po kilku godzinach z odrętwienia wybudził mnie zimny deszcz. Starałam się nie tracić rachuby czasu i co parę minut powtarzałam sobie, że dziś jest wtorek. Miałam również nadzieję nie stracić zmysłów i nie mówić do siebie, jak ten rybak Santiago z opowiadania "Stary człowiek i morze".
Czytałam kiedyś, że ludzie bez pokarmu mogą przeżyć do kilku tygodni, lecz bez wody zaledwie trzy - cztery dni. Dzisiaj mijał ten dzień, w którym przekroczyłam ustalenia naukowców.
Ale czułam, jak z każdym kolejnym kilometrem robię się coraz słabsza. Zaczęło mi brakować tlenu i częściej dostawałam potężnych napadów kaszlu. Nie pomagała mi już nawet myśl, do tej pory pozytywna, że do domu mam już tylko około sześćdziesiąt kilometrów drogi. Musiałam je przejść dzisiaj, inaczej może być za późno. Nie wiedziałam, ile jeszcze zdołam się utrzymać na nogach, zanim dopadnie mnie agonia. Co wtedy będzie z moją mamą? Tatą? Siostrą? Co będzie, kiedy za dwa tygodnie Charlie znajdzie moje zwłoki, doszczętnie zjedzone przez, Bóg wie kogo? Jak rodzice to przyjmą? Czy Olivia się po tym pozbiera? To tylko małe, bardzo wrażliwe dziecko. Nie zdawałam sobie sprawy, że umarłabym, gdyby zabrakło mojej ciekawskiej, uciążliwej siostry. Ta myśl sprawiła, że kolana się pode mną ugięły. To dla mnie za dużo. Nie oszukujmy się - byłam za słaba, by przejść jeszcze trzydzieści kilometrów. Nie dam rady. Nigdy już nie zobaczę osób, na których tak mi zależy. Rozum jak zwykle próbował wtrącić swoje: "Jesteś silna, zawsze nieugięta i uparta jak osioł". I chyba miał rację. Musiałam do nich wrócić. Wrócić. Wrócić... Cztery dni i ani żywej duszy. Jasper obiecał z bitwy wrócić, ale co jeśli... Co jeśli którekolwiek z nich... Przynajmniej dlatego musiałam iść dalej przed siebie, mimo że powoli zaczynam umierać. Miałam co najmniej dwie dolegliwości: zapalenie płuc i odwodnienie plus wyziębienie. Jest taka choroba, która objawia się tylko w górach. Nazywa się ją obrzękiem płucnym. Zaczynasz kaszleć krwią, a potem umierasz w męczarniach. Na szczęście krwią nie kaszlałam. Skoro w Forks jest kilka osób, które czekają na mnie z wytęsknieniem, warto zdobyć się na ten mały wysiłek, choćby kosztował mnie życie.
Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Na nogach podtrzymywały mnie jedynie obrazy bliskich mi ludzi. Pod wieczór doszłam do jednej góry, oddalonej o zaledwie dziesięć kilometrów od Forks. Góra była nieduża, aczkolwiek stroma, z mnóstwem małych, ostrych jak brzytwa kamieni. Nareszcie weszłam. Włożyłam w to wiele moich sił. Już miałam bardzo niedaleko. Niedługo miałam ujrzeć mamę, tatę, Olivię i Jaspera...
No, nie! Nie teraz! Nie tutaj!
Noga zsunęła mi się na samej górze, gdzie szczyt zajmował jedynie metr szerokości. Ale ja nie chciałam spadać! Na jakiekolwiek prośby albo raczej błagania było już za późno. Turlałam się i obijałam na ostrych kamieniach, woląc nie wiedzieć, jak będę wyglądała na dole, po zatrzymaniu. Kiedy w końcu to nastąpiło, zamierzałam normalnie wstać i iść, jakby się nic nie wydarzyło. Po kroku uświadomiłam sobie, że mam złamaną przynajmniej nogę i rozcięcia w kilku miejscach, z których krew upływała ze mnie najszybciej. Ból przyszedł ułamek po tym. Ale nie po to przeszłam sto dziewięćdziesiąt kilometrów, by się wtedy zatrzymać! Wstałam, ból odczuwając jeszcze mocniej i płacząc powędrowałam ku końcowi. Ale czy ku końcowi drogi czy życia, zobaczy się później.
To były najgorsze dwie godziny mojego życia. Byłaby tylko godzina, gdyby nie noga. Dochodząc do znaku witającego gości w Forks, moje wycieńczenie sięgało zenitu. Noga rwała tępym bólem, tany na rękach, brzuchu i głowie wymagały zdezynfekowania i większość zszycia, a ja potrzebowałam krwi, której straciłam o wiele za dużo i zwykłej wody. Już blisko... Wtedy już wyjąc dowlokłam się te trzysta metrów i ostatkiem sił nacisnęłam dzwonek. Nie straciłam przytomności, chociaż chciałabym. Opierałam się o framugę drzwi, a po minucie przed oczami ukazała mi się mama, jak anioł, pomagający ludziom w potrzebie. Chwila jej zaskoczenia wystarczyła, by złamana noga dała za wygraną i pociągnęła resztki mnie na dół. Mama krzyknęła z przerażenia, przybiegł tata. Potem wszystko działo się jak w przyspieszonym filmie. Tata kazał zapakować Olivię do samochodu, a sam podniósł mnie z ziemi i wpakował na tylne siedzenie, włączając silnik. Według nich byłam nieprzytomna, ale łzy leciały mi po policzkach. W zasadzie to była jedyna oznaka tego, że jeszcze żyję. A płakałam dlatego, że czułam, jak moje serce, które przeżyło więcej niż powinno, powoli przestaje bić...
Skoro byłam w Seattle w niedzielę wieczorem, to znaczy, że do Forks miałam dwieście kilometrów i było dawno po bitwie. Jasper mnie nie znalazł. Uwierzył w to co napisałam. Pamiętałam jak powiedział, że do niczego mnie nie zmusi. Czy to oznaczało, że równie łatwo pozwoli mi odejść? Później się nad tym zastanowię. Nie miałam przy sobie ani pieniędzy, ani komórki. Co za pech! Byłam zdana na siebie.
Większa część osób powiedziałabym, że mogłam poprosić o pomoc. Mogłabym, gdybym chociaż wyglądała normalnie. Byłam umazana sadzą, ziemią i potem. A poza tym, jak ja bym im to wytłumaczyła? Cześć, zaatakował mnie wampir i chciał pożreć, możesz mi pomóc? Takie zdania nie wychodzą z ust normalnej nastolatki. innymi słowy: na ludzi liczyć nie mogłam.
Więc zaczęłam iść. W Seattle byłam tyle razy, że bez trudu odnalazłam właściwą drogę. Wychodząc z miasta, skręciłam do lasu. Czułam się tam bezpieczniej, bo las tuszował mój zapach. Chociaż z drugiej strony, wtedy nikt by mnie nie znalazł: ani Victoria, ani Cullenowie. No trudno, jakoś postaram się to przeżyć. Ludzie potrafią przejść całą Saharę, prawie pięć tysięcy kilometrów. Przy tym to moja droga to pikuś.
Zmierzch zapadł już dawno. W dzień jeszcze jako tako mogłam iść lasem, ale teraz trochę się bałam. Kto wie, jakie potwory czają się za drzewami, chodzą po lesie? Wampiry i wilkołaki na pewno, a co, jeżeli są inne stwory, o których nie wiem? Jasper o drugiej naturze moich przyjaciół mi nie powiedział, dowiedziałam sie sama. Mógł również zataić inne rzeczy. A czy dowiem się tego po powrocie? Przyjmując, że będzie mnie jeszcze chciał?
Ciekawe na jakim stopniu zmartwienia stoją moi rodzice. Mogę się założyć, że już dawno zadzwonili do rodziców Nicol i Embry'ego. Nie było mnie już prawie dwa dni. Najprawdopodobniej zgłosili moje zaginięcie na policję. W związku z tym, że ojciec Belli był komendantem, a mój tata się z nim przyjaźnił, szuka mnie cała policja w Forks. Jeśli Jasper był już u mnie w domu, mama powiedziała mu, że powinnam być u Nicol. On zadzwoniłby do dziewczyny, a Bella czym prędzej powiedziałaby mu, że zaginęłam. A co potem? Znając moich rodziców, tą sprawę zgłosili nie później niż wczoraj, około godziny dziesiątej rano. Ale to już ponad doba! i nic?! Żadnych domysłów?! Kolejny już raz uczucie déjà vu. Dwa dni temu szłam przez las, wkurzona na Jaspera, a teraz szłam do niego. Przez chwilę marzyłam, żeby podszedł i znów mnie pocałował. Ale to tylko marzenia. W rzeczywistości była na oko trzecia w nocy, a ja sto siedemdziesiąt kilometrów od domu, czego dowiedziałam się z tabliczki stojącej przy drodze. A byłam już taka zmęczona... Nie zwykłam chodzić na takich dystansach. Jeszcze na dodatek zaczęło padać. W żołądku mnie nieprzyjemnie ssało. Musiałam coś zjeść. Ale nie ma bata. MUSIAŁAM dojść do domu, umyć się, przebrać, zjeść porządny posiłek i przeprosić Jaspera. Najpierw...
Nawet nie zauważyłam kiedy zasnęłam. To przyszło nagle. W każdym razie spodziewałam sie obudzić w czyichś ramionach, ewentualnie w ciepłym łóżku. Lecz moje maleńkie marzenia się nie spełniają. Znajdowałam się w tym samym miejscu co w niedzielę w nocy. A w poniedziałkowe popołudnie słońce stało prawdopodobnie dokładnie nade mną, ale nie miałam pewności, bo zasłaniały je chmury. Gdy nie przyjdę do szkoły, a nie przyjdę na pewno, ludzie dowiedzą sie, że zaginęłam, jeśli wciąż o tym nie wiedzą. Po powrocie nie będę miała lekko. A ja chciałam tylko wrócić do Forks.
Wstałam i ruszyłam chwiejnym krokiem naprzód, przedtem sprawdzając na mchu na drzewach, czy idę w odpowiednim kierunku.
Jeżeli po przejściu dwudziestu kilometrów za dnia, miałabym kolejną noc iść w lesie, wolałam chyba położyć się i poczekać aż ktoś mnie znajdzie. Od ścieżki wydeptanej przez leśne stworzenia, odbiłam mocno w prawo. Za tymi gigantycznymi drzewami powinny, a raczej muszą być, góry. Teren nieosłonięty, przez co jeszcze zimniejszy, ale przynajmniej mogłam sie co chwilę orientować w terenie. Wspinaczka na jeden szczyt zajęła mi pół godziny. I tak przyzwoity czas. Samymi górami szłam całą noc. Z głodu, zmęczenia i wycieńczenia słaniałam się na nogach. Ból rozchodził się po moim ciele powoli, jak trucizna. Wędrowałam dalej, a po kilku godzinach z odrętwienia wybudził mnie zimny deszcz. Starałam się nie tracić rachuby czasu i co parę minut powtarzałam sobie, że dziś jest wtorek. Miałam również nadzieję nie stracić zmysłów i nie mówić do siebie, jak ten rybak Santiago z opowiadania "Stary człowiek i morze".
Czytałam kiedyś, że ludzie bez pokarmu mogą przeżyć do kilku tygodni, lecz bez wody zaledwie trzy - cztery dni. Dzisiaj mijał ten dzień, w którym przekroczyłam ustalenia naukowców.
Ale czułam, jak z każdym kolejnym kilometrem robię się coraz słabsza. Zaczęło mi brakować tlenu i częściej dostawałam potężnych napadów kaszlu. Nie pomagała mi już nawet myśl, do tej pory pozytywna, że do domu mam już tylko około sześćdziesiąt kilometrów drogi. Musiałam je przejść dzisiaj, inaczej może być za późno. Nie wiedziałam, ile jeszcze zdołam się utrzymać na nogach, zanim dopadnie mnie agonia. Co wtedy będzie z moją mamą? Tatą? Siostrą? Co będzie, kiedy za dwa tygodnie Charlie znajdzie moje zwłoki, doszczętnie zjedzone przez, Bóg wie kogo? Jak rodzice to przyjmą? Czy Olivia się po tym pozbiera? To tylko małe, bardzo wrażliwe dziecko. Nie zdawałam sobie sprawy, że umarłabym, gdyby zabrakło mojej ciekawskiej, uciążliwej siostry. Ta myśl sprawiła, że kolana się pode mną ugięły. To dla mnie za dużo. Nie oszukujmy się - byłam za słaba, by przejść jeszcze trzydzieści kilometrów. Nie dam rady. Nigdy już nie zobaczę osób, na których tak mi zależy. Rozum jak zwykle próbował wtrącić swoje: "Jesteś silna, zawsze nieugięta i uparta jak osioł". I chyba miał rację. Musiałam do nich wrócić. Wrócić. Wrócić... Cztery dni i ani żywej duszy. Jasper obiecał z bitwy wrócić, ale co jeśli... Co jeśli którekolwiek z nich... Przynajmniej dlatego musiałam iść dalej przed siebie, mimo że powoli zaczynam umierać. Miałam co najmniej dwie dolegliwości: zapalenie płuc i odwodnienie plus wyziębienie. Jest taka choroba, która objawia się tylko w górach. Nazywa się ją obrzękiem płucnym. Zaczynasz kaszleć krwią, a potem umierasz w męczarniach. Na szczęście krwią nie kaszlałam. Skoro w Forks jest kilka osób, które czekają na mnie z wytęsknieniem, warto zdobyć się na ten mały wysiłek, choćby kosztował mnie życie.
Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Na nogach podtrzymywały mnie jedynie obrazy bliskich mi ludzi. Pod wieczór doszłam do jednej góry, oddalonej o zaledwie dziesięć kilometrów od Forks. Góra była nieduża, aczkolwiek stroma, z mnóstwem małych, ostrych jak brzytwa kamieni. Nareszcie weszłam. Włożyłam w to wiele moich sił. Już miałam bardzo niedaleko. Niedługo miałam ujrzeć mamę, tatę, Olivię i Jaspera...
No, nie! Nie teraz! Nie tutaj!
Noga zsunęła mi się na samej górze, gdzie szczyt zajmował jedynie metr szerokości. Ale ja nie chciałam spadać! Na jakiekolwiek prośby albo raczej błagania było już za późno. Turlałam się i obijałam na ostrych kamieniach, woląc nie wiedzieć, jak będę wyglądała na dole, po zatrzymaniu. Kiedy w końcu to nastąpiło, zamierzałam normalnie wstać i iść, jakby się nic nie wydarzyło. Po kroku uświadomiłam sobie, że mam złamaną przynajmniej nogę i rozcięcia w kilku miejscach, z których krew upływała ze mnie najszybciej. Ból przyszedł ułamek po tym. Ale nie po to przeszłam sto dziewięćdziesiąt kilometrów, by się wtedy zatrzymać! Wstałam, ból odczuwając jeszcze mocniej i płacząc powędrowałam ku końcowi. Ale czy ku końcowi drogi czy życia, zobaczy się później.
To były najgorsze dwie godziny mojego życia. Byłaby tylko godzina, gdyby nie noga. Dochodząc do znaku witającego gości w Forks, moje wycieńczenie sięgało zenitu. Noga rwała tępym bólem, tany na rękach, brzuchu i głowie wymagały zdezynfekowania i większość zszycia, a ja potrzebowałam krwi, której straciłam o wiele za dużo i zwykłej wody. Już blisko... Wtedy już wyjąc dowlokłam się te trzysta metrów i ostatkiem sił nacisnęłam dzwonek. Nie straciłam przytomności, chociaż chciałabym. Opierałam się o framugę drzwi, a po minucie przed oczami ukazała mi się mama, jak anioł, pomagający ludziom w potrzebie. Chwila jej zaskoczenia wystarczyła, by złamana noga dała za wygraną i pociągnęła resztki mnie na dół. Mama krzyknęła z przerażenia, przybiegł tata. Potem wszystko działo się jak w przyspieszonym filmie. Tata kazał zapakować Olivię do samochodu, a sam podniósł mnie z ziemi i wpakował na tylne siedzenie, włączając silnik. Według nich byłam nieprzytomna, ale łzy leciały mi po policzkach. W zasadzie to była jedyna oznaka tego, że jeszcze żyję. A płakałam dlatego, że czułam, jak moje serce, które przeżyło więcej niż powinno, powoli przestaje bić...